W piątek rozpoczęliśmy ostatnią przerwę w lipnickim wakacjowaniu. Kraków na wstępie powalił nas upałem, który zdecydowanie łatwiej znosi się na łonie zielonych gór i lasów niż wśród miejskich murów. Wpadliśmy na Pawełkowy warsztat, a tam czekała na nas doskonała wiadomość - na niedzielę byliśmy zaproszeni na grilla, na którym główną atrakcją miała być banda dzieci. Ponieważ już jakiś czas temu stwierdziłam, że w wyniku wakacyjnego przebywania w Lipnicy w towarzystwie dwóch moich i dziesięciorga nie moich dzieci, cierpię na postępujący dzieciowstręt i nie mam najmniejszej ochoty na spędzenie dnia wśród wrzeszczącej, dzikiej bandy. W Krakowie chciałam odpocząć od gromadki, która każdego dnia "odwiedza" Michałka i Krzysia, przebiegając sto pięćdziesiąt razy przez balkon i całą lipnicką chałupę. I tak to sprytnie wykombinowałam, że Pawełek (grilla nie odpuści za żadne skarby wszechświata) zabrał chłopaków i pojechali bez mamusi. A ja miałam wolne.:)
Moje wolne podzieliłam bardzo sprawiedliwie między konie i grzyby. Nawet jeszcze godzinka została dla mnie, żeby wziąć kąpiel, a później leżeć i pachnieć.;)
Za koniskami stęskniłam się okrutnie. To one są najbardziej porzucone i niedopieszczone przez wakacje. Wiem, że to mój problem, bo im zupełnie nie przeszkadza fakt, że są niewyczyszczone, nikt od nich nic nie chce i mogą hasać po pastwiskach. Myślę, ze najbardziej brakuje im smakołyków z mojej lewej kieszeni.;)
Dopieściłam kopytne, Latonę wzięłam na spacer po ścierniskach i pojechałam do lasu koło Skały. Marzyły mi się siedzunie sosnowe, które miały tam doskonałą miejscóweczkę. Jechałam sobie spokojnie, a oczami wyobraźni widziałam piękne kalafiorowate grzyby i kombinowałam jak to najlepiej zrobić, żeby nazbierać ich dużo, a następnie ruszyć dalej w las i pozyskać inne gatunki. Plan był taki - napełnię koszyk siedzuniami, zaniosę je do samochodu i z pustym koszykiem ruszę na dalsze pazerniactwo. Zanim jednak wpadłam w las, zobaczyłam mnóstwo samochodów na leśnych parkingach przy drodze. Grzybiarze już zakończyli poszukiwania i pakowali się do odjazdu. Mieli koszyki wypełnione tak mniej więcej w połowie. To była dobra wróżba, chociaż wiedziałam, ze las będzie już mocno przeszukany.
Dojechałam do "mojego" miejsca parkingowego i ruszyłam truchcikiem pod górę. Po siedzuniowej skarpie chodzi się fatalnie, bo leśnicy wycięli na tym kawałku terenu 3/4 sosen, pnie ściągnęli, a gałęzie pozostawili. Niestety, ta ingerencja wpłynęła fatalnie na moje ulubione grzybki. Już rok temu było ich niewiele, a tym razem trafiłam tylko na jeden ślad po pozyskanym przez konkurenta siedzuniu. Nie musiałam nic odnosić do samochodu, bo koszyk był pusty. Poszłam na dalsze poszukiwania.
Następnymi znalezionymi grzybkami były niezwykłej urody goryczaki. I na nich bateria w aparacie odmówiła posłuszeństwa, stwierdzając, ze się rozładowała. Zaklęłam szpetnie, bo miałam wielką ochotę na pofocenie znalezisk. A tu nic z tego.
Kilkadziesiąt metrów dalej jeszcze dotkliwiej odczułam brak możliwości zrobienia zdjęć. Trafiłam na rzadkie grzybki - kruchaweczki brudnobiałe. Udało mi się zreanimować baterię na tyle, że jedną fotkę cyknęłam. Ta sztuka z baterią juz nie zadziałała, kiedy natrafiłam na drugą, znacznie dojrzalszą kępkę tego samego gatunku.
Pospacerowałam sobie w leśnej ciszy, a do koszyka wkładałam co chwilę jakieś znalezisko. W lesie zdecydowanie zaczyna się coś dziać. Najwięcej rosło podgrzybków złotawych, których nie zbieram, bo one są niemal zawsze robaczywe, a smakowo nie bardzo mi pasują. Z przyjemnością zbierałam natomiast dorodne gołąbki, młodziutkie maślaki żółte, pojedyncze muchomory czerwieniejące, borowiki ceglastopore i szlachetne.
Udało mi się też wypatrzeć dwa malutkie siedzunie sosnowe i kilka kurek. Nie było natomiast ani jednego lejkowca dętego. Przepatrzyłam dokładnie trzy stanowiska lejkowcowe i na żadnym z nich nie pojawiły się owocniki.
Z pozyskanych grzybków wyszły dwa poziomy na suszarce, dwa słoiki marynaciakowych rozmaitości i cała patelnia gołąbków.
Grzyby w podkrakowskich lasach zostawiam jeszcze dla innych pazerniaków. We wtorek wrócimy do Lipnicy i do końca wakacji będziemy polować w orawskich lasach.:)
Na widok tej patelni Dorotko głośno przełknelam slinę
OdpowiedzUsuńA takie słoiczki marynowanych są chyba najfajniejsze bo w jednym słoiczku masz wiele smaków. W poniedziałek otworzyłam słoiczek muchomora czerwieniejacego którego trzymałam na specjalną okazję. No i miałam wegorza i muchomora. Mówię Ci co za uczta, one są takie smaczne. Dziękuję. Przesyłam gorące pozdrowienia
Takie patelniaki u nas zjada Michaś. W tym roku najbardziej mu smakują grzyby robione na maśle na patelni; zjada je niemal codziennie - raz 3 grzybki, innym razem 10; w zależności ile się trafi. A wiesz, że w tym roku nie zrobiłam ani jednego słoiczka muchomorów? Nie rosną, a jak już coś wyskoczy, to jeden robol. Może jeszcze we wrześniu uda się ich nazbierać. Pozdrowienia serdeczne!
Usuń