Z taką liczną bandą od dawna w lesie nie byłam. A stało się wszystko za sprawką Moniki, która nas na urodzinki Mikołaja i Nikodema prosiła. Natychmiast jej powiedziałam, że zaproszenie z przyjemnością przyjmujemy, ale imprezę trzeba uatrakcyjnić spacerem w lesie. Pomysł spotkał się z ogólną aprobatą, więc zaczęliśmy urodzinowanie od rana. Wszyscy chętni do spaceringu zameldowali się w Woli Batorskiej przed dziewiątą i za moim przewodem pojechaliśmy na jeden z mniej uczęszczanych szlaków do Puszczy Niepołomickiej. Tam jest taki malutki, dobrze schowany parking pod starymi dębami i najczęściej nikt na nim nie stoi. Tym razem samochodów już parę było i nasze trzy weszły na wcisk. Zaraz wysypała się dziatwa. Krzyś odstawił cyrkowisko pod hasłem - nie ubiorę gumowców, bo w nich się źle chodzi po drzewach. Argument o błotnistych bagienkach i rowach zupełnie do niego nie przemawiał, podobnie jak widok wszystkich pozostałych dzieciaków obutych w gumowce. Musiałam zagrozić, że w ogóle nigdzie nie pójdzie jak będzie przy swoim obstawał. Wkrótce okazało się, że kalosze nie stanowią żadnej przeszkody we wspinaniu się na drzewa...
Ruszyliśmy w las w składzie: szóstka dzieciaków (czterech chłopców, dwie dziewczyny) oraz siedmioro dorosłych (czterech chłopaków, trzy dziewczyny). Nie dało się nas nie zauważyć i nie usłyszeć. Niestety, cisza leśna po wkroczeniu w nią małoletnich skarbów, przestała być ciszą. Przy takiej ilości niewyżytych bachorząt to niestety nieuniknione - pierwsze pół godziny potrzebne było na delikatne wyciszenie towarzystwa. O dziwo, najgłośniejsi byli ci na co dzień cisi i pokornego serca, a oszołom Krzyś z równie energiczną koleżanką, biegali bezgłośnie, niemal lewitując nad ściółką.
Pawełek oddalił się od oka cyklonu i focił sobie spokojnie kolorki jesieni. Ja też spróbowałam się oddalić, ale natychmiast centrum największego ruchu dziecięcego podążyło za mną z głośnymi okrzykami:"Mamo!"
Udało mi się cyknąć parę jesiennych ujęć, zanim zaczęły się grzyby.
Z pierwszą czubajką przybiegł Krzyś. Dorwał ją w biegu i poświecił chwilę z czasu zabawy, żeby dostarczyć ją do koszyka. Po chwili przybiegł znowu, meldując konspiracyjnym szeptem, ze tam przed nami jakaś konkurencja nasze grzyby zbiera. "I cały czas się mamo schylają i mają już całe koszyki!" - donosił Krzychu. Serce mi mocniej grzmotnęło, bo jak na razie to oprócz kilku obsuszonych czubajek, nic więcej nie było, ale może faktycznie tam dalej można będzie kosić.:)
Wyszliśmy na drogę, żeby ominąć głęboki rów wypełniony wodą i zaraz za rowem skręciliśmy ponownie w las. Tam też spotkaliśmy grupę sympatycznych grzybiarzy, których wcześniej wypatrzył Krzyś. Faktycznie mieli pełne koszyki i zadali pytanie, czy się znamy na grzybach. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, ze coś się tam znamy. Pokazali swoje koszyki, a w nich kolorowo od maślanek ceglastych i wiązkowych. A między nimi dumnie tkwił pokaźny sromotnik smrodliwy. Pogadaliśmy chwilę, uzgodniliśmy, ze ze swoich zbiorów mogą spokojnie zjeść czubajki, a resztę bezpieczniej będzie zostawić w lesie. Na koniec pokazałam im kierunek, w którym powinni trafić na opieńki. I poszliśmy w swoje strony.
Przed nami las otworzył wszystkie sejfy ze złotem, które sypało się na ziemię i na nas. Grzybki trafiały się od czasu do czasu, a las trwał niezmiennie piękny, więc jest go tym razem sporo na zdjęciach.
W tej scenerii jedni spacerowali, a inni nieco jeszcze dosypiali.:)
Najliczniejszą grupę stanowili biegacze leśni, którzy przemykali to tu, to tam. To, co się dzieje z dzieciakami w ciągu roku szkolnego, kiedy są wypuszczane na wolność tylko weekendowo, świadczy najlepiej o tym, ze szkoła w żaden sposób nie dostosowuje się do potrzeb dzieci. A one mają tak ogromną potrzebę ruchu i rozładowania się w przestrzeni większej niż sala lekcyjna, że po wypuszczeniu ich na wolność zachowują się jak młode zwierzątka uwolnione z klatek. Zobaczcie zresztą sami.
Była też grupa poszukiwaczy grzybów, a właściwie to babska grupa poszukiwaczy - Inga, Renia i ja. Z koszykami w rękach, wzrokiem wbitym w ściółkę, przemierzałyśmy kolejne kilometry puszczańskie, mając równocześnie na oku biegająco - krzyczącą bandę.
A grzybki tak średnio z nami współpracowały. Od czasu do czasu trafiały się czubajki i gąsówki. Opieniek rosło mnóstwo, ale były już w stanie wskazującym na starość. Przez te letnie temperatury październikowe wyrosły bardzo szybko, dojrzały i zestarzały się. Nie pomogła im w życiu również susza - oprócz tego, że zestarzałe i oprószone białymi zarodnikami, były także podsuszone. Wyglądały malowniczo, ale tylko do zdjęć.
Nawet owocniki przyzwoicie prezentujące się od góry kapeluszy, pod spodem wyglądały mało apetycznie - zaczęły się na nich rozwijać pleśniaki.
Zdecydowanie lepiej prezentowały się maślanki. Wcale się nie dziwię, że zauroczyły spotkanych na początku spaceru grzybiarzy na tyle, że postanowili je zabrać z sobą.:)
Smrodliwiec też prezentował się zachęcająco.:)
Trafiały się też okazy godne uwagi, a nawet nachylenia ciała pod sporym kątem i zerknięcia pod omszałą kłodę. A radość z każdej pozyskowej sztuki była ogromna.
Pod jedną z takich kłód znalazłam siedlisko czernidłaków, które w naturze były zdecydowanie bardziej urokliwe niż na fotkach zrobionych w ciemnościach panujących na dnie lasu pod zwalonym drzewem.
Z koszykowców interesowały mnie tylko takie znaleziska. Koleżanki oddawały mi czubajki, które im się trafiły (chyba żadna nie miała ochoty na robienie kotletów w tym pięknym dniu), a ja w zamian dawałam im podgrzybki, ładne opieńki (takie też się trafiały, choć sporadycznie) i gąsówki do popróbowania.
Najbardziej kolorowym znaleziskiem okazały się dzieżki pomarańczowe. W dodatku, po ich dostrzeżeniu, zapomniałam na śmierć jak się nazywają. Gdzieś tam po głowie pałetała mi się łacińska Aleuria, ale za nic nie mogłam sobie polskiej nazwy przywołac. Dobrze, że dziewczyny w grzybach już wyszkolone i pamiętały lepiej niż ja, bo by mnie ta niepamięć męczyła pewnie jakiś czas.
Dzieżki rosły w towarzystwie kruchaweczek namakających - młodziutkich i świeżutkich.
Mniejsza ilość grzybów kapeluszowych nadających się do koszyka czy choćby do zdjęć, skutkuje zwiększonym zainteresowaniem tym, co rośnie na pniakach. Naoglądałam się ich sporo, ale życia na nich za wiele nie ma, bo w puszczy jest bardzo, bardzo sucho. Na uwagę zasłużyły dojrzałe już ruliki nadrzewne,
majestatyczne lakownice
I grubas czyreń.
I to by było z grzybów na tyle. Wracamy do lasu, bo przed nami kolejna droga. Po obu jej stronach chaszcze nieprzebyte były, więc trochę szło się traktem wygodnym.
W dogodnym miejscu ponownie zanurkowaliśmy w złoto leżące i spadające. A tam była ambona, której nie dało się pominąć.
Taka okazja do zabawy nie trafia się co krok.:) Do wejścia ustawiła się kolejka, bo strach było pozwolić wszystkim na raz wedrzeć się na górę. Zaraz doszłoby do przepychanek i wchodzenie na ambonę zamieniłoby się w zdobywanie zamkowej wieży, z której należy zrzucić wszelkich konkurentów chcących być na górze wcześniej.
Kiedy widziałam jak Jacek musi pomagać swoim chłopakom we wspinaczce, asekurować ich i uważać, żeby sobie krzywdy nie zrobili, cieszyłam się ogromnie, ze ten etap mam już za sobą i wystarczy, że odpowiem "tak" na pytanie, czy mogą. Następny etap pewnie będzie polegał na tym, ze przestaną pytać o zgodę na różne karkołomne wyczyny...
Po tych biegach i innych szaleństwach leśnych niektórzy uczestnicy skarżyli się na zmęczenie, ale grzybiareczkom nie było jeszcze dość w koszykach, więc porzuciłyśmy dzieci pod opieką tatusiów i poszłyśmy jeszcze czegoś poszukać.
Bazę mieli na postój rewelacyjną - z wygodnym siedzeniem i dużą przestrzenią do zabawy. Z dziećmi jest bowiem standardowo tak, ze nawet jak już nie mogą kroku na spacerze ze zmęczenia zrobić, to po zatrzymaniu okazuje się w ciągu trzydziestu sekund, że mają siłę nabić na licznik kolejne piętnaście kilometrów wybiegane w kółko.:)
Przednią zabawę wymyśliła Natalka - zrobiła wędkę z patyka i smyczki (takiej do zawieszania czegoś). Zaczęła nią wabić towarzystwo. Pierwszy załapał się najmłodszy Nikodem, ale po chwili za wędką podskakiwali i biegali prawie wszyscy.:)
Odbyło się też sadzenie drzewa. Nic to, że drzewo było ścięte i od dawna nieżywe, ale zabawa była przednia. Najpierw narada i kopanie dołu.
Później sadzenie.
A efekt końcowy możecie zobaczyć na filmiku popełnionym przez Pawełka.
Później jeszcze trzeba było dotrzeć do samochodów. Ostatnie spojrzenie na jesienną puszczę i po przejechaniu paru kilometrów zameldowaliśmy się w domu jubilatów - Mikołaja i Nikodema.
Niemal równocześnie z nami dojechała Monika - gospodyni i mama chłopców świętujących urodziny. Musiała niestety w tym dniu iść do pracy i strasznie nam zazdrościła spaceru, w którym nie mogła uczestniczyć.
Rozpaliliśmy grilla i czekaliśmy na jedzonko. Szczęśliwcy nie będący kierowcami umilali sobie czas piwem, a szaleńcy drzewołazi wspinaczką na jedyny na podwórku obiekt nadający się do tego celu.
Punktem kulminacyjnym były oczywiście torty.
Dziękujemy wszystkim za cudownie spędzony czas, towarzystwo, zabawę, grzybki, pyszne jedzonko i wszystko, o czym w tym momencie nie pamiętam.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz