Od sierpnia tego roku nad Krakowem ponownie wzlatuje balon. Poprzednia taka atrakcja została zdemontowana, bo zasłaniała widok na jeden z kościołów. Po kilku latach balon powrócił w nieco innej lokalizacji. Kiedy tylko Michał z Krzyśkiem wypatrzyli na niebie kulisty obekt latający, zaczęły się pytania, kiedy my na ten balon pójdziemy. Czasu zawsze za mało na realizację wszystkich planów i "chciejstw", więc obiecałam, że pójdziemy w jakiś dzień z dobrą widocznością, żeby jak najlepiej wykorzystać pobyt na wysokości i zobaczyć coś więcej niż na przykład mgłę. Przystali na takie rozwiązanie.
Balon doskonale widać z naszego balkonu, więc moglibyśmy na bieżąco monitorować częstotliwość jego lotów. W jedną z sobót dość wcześnie wracaliśmy od koni, powietrze było przejrzyste, więc rzuciłam hasło, że po obiedzie wskoczymy na rowery i pojedziemy "na balon". Motywacja byłą na tyle silna, że nawet jedzenie obiadu poszło dwa razy sprawniej niż zwykle. Pojawił się problem, bo na niebie nie było widać balonu.... Pawełek stwierdził, że za mocno wieje i dlatego nie ma lotów. Został natychmiast zakrzyczany przez Michałka i Krzysia, którzy w tym stwierdzeniu wyczuli, ze tata wcale nie ma ochoty na jazdę na rowerze ani na balon. Razem z dziećmi stwierdziliśmy naiwnie, że balon nie lata, bo chętnych nie ma... Oczywiście nie wpadliśmy na to, żeby zobaczyć na stronę internetową balonu.
Pojechaliśmy. Balon był uziemiony z powodu wiatru... Pawełek miał rację. Michałek poszedł przekonywać pana z obsługi, że wcale tak bardzo nie wieje i NA PEWNO możemy bezpiecznie polecieć. Pan się przekonać nie dał, ale powiedział, że za godzinę wiatr ma osłabnąć i może loty będą wznowione. Michaś zażądał, żebyśmy tę godzinę czekali. Odmówiłam, bo wtedy musielibyśmy wracać na rowerach po ciemku. Oczywiście moja decyzja spotkała się z eksplozją złości, niezadowolenia i pretensji "przecież obiecałaś". Dobrze, że pedałowanie w stronę domu trochę ostudziło emocje. Kazałam Michałowi do wieczora sprawdzać, czy balon wznosi się nad dachami. W tym dniu już nie latał.
Po dwóch tygodniach zrobiliśmy drugie podejście do latania. Pogoda idealna - bezchmurne niebo, dobra widoczność i bezwietrze. Dojechaliśmy w okolice balonu, a tam kolejka jak z moich dziecinnych wspomnień- długa, rozciągnięta, barwna i gwarna. Szybko oceniłam sytuację i kazałam Michałowi zostawić mi rower i lecieć do kolejki do balona. Popatrzył na mnie szeroko zdumionymi oczami i zapytał czy polecimy za darmo. Nie wdawałam się w dyskusje i odpowiedziałam, że tak. Teraz musiałam się zmierzyć z innym problemem - znalezieniem jakiegoś miejsca do zapięcia czterech rowerów. A to wcale nie takie proste. Co prawda miejsc parkingowych dla rowerów jest w okolicy koło setki, ale wszystkie były zajęte, a nawet podwójnie zajęte - na jednym miejscu przypięte stały po dwa rowery. Wypatrzyłam słup oświetleniowy, do którego jeszcze nikt się nie przyparkował. Na szczęście wystarczyło linek na długość i można było zostawić pojazdy i iść po bilety.
Pawełek poszedł do Michałka pilnować kolejki balonowej. Michaś nie ma obycia kolejkowego i każdego przepuści. Obserwowałam go kiedyś w sklepie - miał stać w kolejce do kasy, więc stał w jednym miejscu, a wszyscy przechodzili obok niego i byli pierwsi.:) Z tatą stanie w kolejce miało szansę na lepszą efektywność. Ja z Krzychem poszliśmy do kasy. Tu kolejka była zdecydowanie krótsza i przesuwała się szybciej niż ta do lotu balonem. W końcu zakup biletu jest szybszy niż lot.
Po analizie cennika wyszło nam, ze najkorzystniej będzie zakupić bilet rodzinny - za lot czterech osób zapłaciliśmy 149 złotych. Przy zakupie biletów pojedynczych, zapłacilibyśmy sporo więcej.
Teraz pozostawało nam już tylko oczekiwanie na naszą kolej. Michałek obserwował kolejne wzloty i lądowania, obszedł całe stanowisko balonowe z każdej strony, obejrzał mechanizmy i przygotowywał się do lotu. Krzyś stwierdził, że najlepiej jakby się lina przytrzymująca balon urwała, bo wtedy on, Krzyś, w bohaterski sposób uratowałby wszystkich pasażerów, ocalił balon i w ogóle został gwiazdą tego dnia, a może nawet tygodnia.
Na jeden lot mogło maksymalnie wsiadać 30 osób, ale a z tego, co liczyliśmy stojąc w kolejce, ani raz nie wsiadło aż tylu pasażerów. Pan stojący na bramkach wpuszczał po 20 osób. Z jednej strony było to niekorzystne dla oczekujących, bo kolejka powolutku zmierzała do celu, ale z drugiej strony, kiedy samemu się wsiadło do gondoli, to nie trzeba się było ściskać.
Wreszcie, po ponad godzinnym oczekiwaniu, nadeszła nasza kolej. Balon na uwięzi zaczął się wzbijać do góry.
Ludzie na dole stawali się coraz mniejsi.
Pawełek robił fotki. Michał był nieuchwytny bo kręcił się dookoła kosza i zerkał na przyrządy pana operującego lotem.
A bohatera Krzysia zupełnie odwaga opuściła i wczepił się rękami w barierki, które puścił dopiero, kiedy podchodziliśmy do lądowania.
A tak wygląda Kraków z balonowej wysokości:
Pawełek wypatrzył nawet nasz blok i balkon, co pięknie oznaczył na zdjęciu.:)
Dziesięć minut lotu minęło zdecydowanie szybciej niż długie oczekiwanie. Zjechaliśmy w dół, gdzie czekała w dalszym ciągu kolejka chętnych na wzbicie się w przestworza. Wszyscy byliśmy zadowoleni z zaliczenia atrakcji - Pawełek, bo zrobił fotki, Michaś, bo był na wysokości, Krzyś, bo przeżył, a ja, bo już nie będę wysłuchiwać, że obiecałam i jeszcze nie zrealizowałam.:)
Wspaniałe doświadczenie! Najbardziej rozumiem Krzysia, ja nawet nie weszłabym do czegoś, co nie ma podłogi. Ale zdjęcia piękne wyszły, a Kraków jest kolorowy i bardzo rozległy. Pozdrawiam słonecznie z Podlasia- Ewa.
OdpowiedzUsuńNie było tak strasznie.:) Kosz jest dobrze zabezpieczony z każdej strony. Kraków rozrasta się w zastraszającym tempie - tam, gdzie 20 lat temu miałam podkrakowskie tereny końsko - grzybowe, teraz jest miasto. Słońca podlaskiego zazdroszczę, bo u nas dzisiaj szaro - bura mgła i świata nie widać. Pozdrawiam cieplutko spod kaloryfera! :)
Usuń