wtorek, 28 stycznia 2020

Na początek zimowych ferii


     Przez ostatnie lata, odkąd Michał i Krzyś chodzą do szkoły i mają ferie zimowe, na początek dni wolnych zawsze było choć trochę zimowo. Nawet jeśli nie dało się po osiedlu jeździć na sankach, to już w miejskich i podkrakowskich lasach śniegu trochę było. I mróz trochę trzymał. A teraz ani zimy, ani zimowych grzybków po lasach okolicznych nie ma. Pierwszy feryjny weekend tata Pawełek spędził w szpitalu, oczekując na poniedziałkowy zabieg, a ja z chłopakami wybrałam się do Lasku Wolskiego. Mieliśmy w planie obejść szerokim łukiem ogród zoologiczny, znaleźć jak najwięcej zimowych grzybów i sporo pochodzić. To miała być taka inauguracja ferii.
    W lasku, zwłaszcza na ścieżkach, widać było nawet, że to zima - miejscami zgromadziło się odrobinkę białego szronu, który opadł z gałęzi drzew. W bliższym oglądzie to białe zdecydowanie nie wyglądało jak płatki śniegu, tylko taki właśnie zeskrobany z innej powierzchni szron.
    Mrozu dużego nie było, ale mimo to chłód przenikał przez kolejne warstwy ubrań. W mieście, jak jest niewielki mróz, to powietrze nadal zostaje takie wilgotne i nieprzyjemne; zimno odczuwa się zdecydowanie mocniej niż gdzieś poza miastem.
    Szybki marsz przechodzący chwilami w bieg nie pozwalał chłopakom zmarznąć. Gorzej było ze mną - chodziłam powoli i wypatrywałam jakichkolwiek grzybów. Trudno w to uwierzyć, ale na trasie ponad dwóch kilometrów nie znalazłam ani jednego egzemplarza godnego uwagi. Szczerze mówiąc, zniechęciło mnie to do poszukiwań, więc kiedy chłopcy zaproponowali, żeby zamiast okrążania zoo, iść odwiedzić jego mieszkańców, od razu się zgodziłam.
    Po drodze był jeszcze znajomy pniaczek, na który Krzyś wdrapuje się obecnie jednym susem i wcale nie trzeba go podsadzać, żeby znalazł się na szczycie. Ba! Krzyś już nawet nie wierzy, ze były kiedyś, dawno, dawno temu takie czasy, kiedy nie potrafił samodzielnie na ten pniak wleźć.:)
     Teraz jednym skokiem wchodzi, a drugim schodzi, nie słuchając ostrzeżeń, że na dole jest twardo i ślisko.
    Doszliśmy do zoo, zakupiliśmy bilety i ruszyliśmy na spotkanie ze znajomymi zwierzaczkami. Większość z nich została zabrana na zimowisko, o czym informowały kartki rozwieszone na pustych wybiegach.
     Pierwszym okazem, nad którym się pochyliłam, była całkiem świeża różyczka. Takie spotkanie w drugiej połowie stycznia jest raczej dość niezwykłe. Owszem, kwitnące jeszcze różyczki widywałam na początku grudnia, ale w styczniu zdarzyło się to po raz pierwszy. Prędzej spodziewałabym się kiełkujących przebiśniegów z pączusiami kwiatowymi.
    Zdjęć robiłam niewiele, bo było mi zimno. Trzymałam ręce wraz z aparatem w kieszeniach i tylko od czasu do czasu decydowałam się na ich wyjęcie. Chłopakom też zrobiło się dość szybko zimno, bo po zoo nie biegaliśmy tak szybko jak po lesie, więc zimninki miały łatwiejszy dostęp do nas.
    Najżwawszym zwierzątkiem, przy którego wybiegu spędziliśmy najwięcej czasu, była panda mała. Biegała, skakała i dokazywała zupełnie jak moi rozbrykani chłopcy. Robiłam jej sporo zdjęć, ale niewiele z nich jest ostrych, bo zwierzątko przemieszczało się w zastraszająco szybkim tempie.
    Chłopcy chcieli popatrzeć na karmienie uchatek, co jest jedna z większych atrakcji podczas zwiedzania zoo. Poszliśmy wiec w kierunku uchatkowego basenu, a tam okazało się, ze zostały nakarmione przed czasem. Byliśmy w tym momencie chyba jedynymi gośćmi w zoo i opiekun nie czekał z karmieniem do wyznaczonej godziny, tylko wrzucił ryby do basenu przed czasem.
     Nie załapaliśmy się też na karmienie pingwinów, ale podglądanie ich było i tak przyjemne.
     Niesamowite jak pingwiny ledwo człapią po brzegu, a w wodzie potrafią śmigać i wyczyniać dzikie harce. Kapitalnie pływają.
    Na fotkę załapał się jeszcze lisek polarny, który bardzo, ale to bardzo chciał się wydostać zza krat i iść z nami. Przebierał łapkami po prętach zupełnie tak samo jak robił to mój chomik po ściankach akwarium, kiedy jeszcze nie było klatek dla chomików, a ja byłam dzieckiem.:)
    Na koniec odwiedziliśmy zwierzęta udomowione, którym było tak samo zimno jak nam i pochowały się w swoich wiatach. Po dwóch godzinach powolnego człapania po zoo ruszyliśmy prawie biegiem przez las, żeby się nieco ogrzać. W ten sposób dwa kilometry do leśnego parkingu pokonaliśmy w niecały kwadrans.
    Po obiadku pojechaliśmy odwiedzić zanudzonego prawie na śmierć Pawełka, z którym spędziliśmy popołudnie. Tak to się zaczęły niezbyt wesoło i zupełnie niezimowo nasze tegoroczne ferie. W poniedziałek Michałek pojechał na zimowisko do Wisły, a we wtorek Pawełek wrócił do domku ze szpitala. Zrobiło się nieco mroźniej, ale śniegu dalej nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz