W lasach podkrakowskich grzybów ostatnio niewiele, więc jest okazja do pójścia na spacer, podczas którego poszukiwania grzybów nie są priorytetem. Jakoś tak zazwyczaj wychodzi, że w okresie zimowym przemierzamy trasę wiślanymi wałami od Tyńca do Skawiny i z powrotem. To taka kultowa trasa, bo tu odbył się mój ostatni bezdzietny spacering, czyli krótko mówiąc, Michałek został na tych wiślanych wałach tak dobrze wytrzepany, że zdecydował się na wyprowadzkę z brzucha.:) I od tego czasu, co rok w tym samym miejscu obserwuję najpierw jednego, a później dwóch moich chłopaków i zastanawiam się, kiedy było z nimi łatwiej - czy wtedy, kiedy jeździli w wózkach, nie kłócili się, nie pyskowali i byli całkiem sympatycznymi maluchami, czy teraz, kiedy są samoobsługowi (w dużej mierze, ale nie całkowicie), ale za to na każdym kroku emanują przekonaniem o swojej wspaniałości, nieomylności i mądrości, której nikt i nic nie dorównuje.;) To takie ciekawe obserwacje zoologiczne, przeprowadzane w tym samym miejscu w mniej więcej rocznych odstępach czasowych.
Poranek zaskoczył - po piątkowej mgle smogowej nie było ani śladu.Zapowiadał się piękny dzień, co nie zgadzało się zbytnio z prognozami, ale zdecydowanie nas nie smuciło. Spakowałam prowiant i "słodkie" dla dzieci oraz jedzenie dla ptactwa wodnego i pojechaliśmy do Tyńca.
Na parkingu nie było jeszcze ani jednego samochodu, więc mogliśmy sobie wybrać dowolne miejsce do zaparkowania. Zanim jeszcze zdążyłam się zatrzymać, Michał już otworzył drzwi i prawie wyskoczył w biegu. Trzeba było na niego huknąć, żeby jeszcze te pięć sekund zaczekał.
Jeszcze rok temu, nie wspominając nawet lat wcześniejszych, taki postępek był nie do pomyślenia, bo Michał dbał o swoje bezpieczeństwo i zawsze przestrzegał ustalonych zasad. A teraz pojawiają się w jego głowie niezbyt mądre pomysły. Aż strach się bać, co wymyśli za rok lub dwa.
Pierwsze kroki skierowaliśmy nad Wisłę, żeby nakarmić ptactwo. Rano powinny być głodne, ale widocznie dzień wcześniej zostały przekarmione, bo zbytnio się nie dopominały o smaczne kąski i jadły nieco od niechcenia. Przyjemniej się karmi, kiedy widać, że są głodne i rzucają się na każdy okruszek.
Był tylko jeden łabądek i stado kaczek.
Michał i Krzyś oczywiście podchodzili do samego brzegu, który miejscami był śliski. Nie chciałam, żeby spacer skończył się w tym miejscu nieprzyjemną kąpielą, więc powiedziałam chłopakom, zeby uważali trochę i nie powpadali do zimnej wody. W odzewie dowiedziałam się, że "na pewno" nie wpadną. Czasy, kiedy na taką uwagę z mojej strony, odsuwali się grzecznie od wody, już przeminęły.
Połowę chleba przeznaczonego na karmienie kaczek i łabędzi, zabrałam do plecaka z myślą, że może gdzieś dalej spotkamy bardziej wygłodzone ptaki. Ruszyliśmy w kierunku wałów wiślanych. Oczywiście drogę zastąpiły nam zaraz na starcie skały.
Chłopcy nie spytali, czy mogą się na nie wspinać, tylko z biegu przystąpili do dzieła. A jeszcze tak całkiem niedawno podsadzałam jednego i drugiego, żeby na te skały byli w stanie się wgramolić.
Weszliśmy na wały. Ziemia była przymarznięta, na trawie osiadł szron, a świat okrywała lekka mgiełka, przez którą przebijało słońce.
To była ustawka, która się udała. I nawet głupia mina wyszła.
A tu się już nie udało. Pawełek rzucił hasło, żeby zrobić zdjęcie czterem cieniom naszym. Na to Krzyś strzelił focha i wypisał się z rodziny.;) Chwilę później biegł po zaoranym polu widocznym na zdjęciu i deptał nasze cienie, skupiając się najintensywniej na cieniu brata. Michał, ratując swój cień, schował się na drugą stronę wału.
Chłopaków pogodziły żelki, które podzielili sprawiedliwie.
Na krótkim odcinku naszej trasy jest kawałek lasu, a właściwie, takich skrajnych zarośli. Zostałam tam w tyle, bo musiałam się przecież rozejrzeć za jakimiś grzybkami.
Grzybów nie znalazłam, ale uwieczniłam zamarznięte kropelki na leszczynie.
Wychodziłam z tego zalesionego kawałka,
a reszta towarzystwa bujała we mgle.
Tak to właśnie wyglądało - z jednej strony słoneczna jasność, z drugiej gęsta mgła. W słoneczku całkiem przyjemnie grzało, a po wejściu w strefę zamglenia, momentalnie przychodziły dreszcze. Poniższe fotki dwie robiłam stojąc w miejscu i odwracając się o 180 stopni - słońce zostało za plecami, a my poszliśmy w mgłę.
Mgła z każdym naszym krokiem robiła się coraz mniejsza, a słońce zaczęło bardzo przyjemnie operować. Doszliśmy do mostu, z którego na obydwie strony roztacza się widok na rzekę. Na jednym z drzew rozsiadło się całkiem spore stadko kormoranów. Pawełek przez chwilę poczuł się jak na Mazurach.
Przeszliśmy przez most, a słoneczko poszło z nami. Pawełek został na wale, a ja z Michałkiem i Krzysiem zeszliśmy w dół, żeby porozbijać lód na kałużach. Chłopcy twierdzą, że są już bardzo poważnymi osobami, a Michał nawet nastolatkiem, ale jak jest okazja do bardzo dziecinnej zabawy, to powaga ulatnia się w momencie. A lód na kałużach okazał się na tyle kuszący, że obydwaj oddali się całkowicie rozwalaniu go.
Zeszliśmy też nad rzekę, żeby zobaczyć z bliska bobrowe ślady, które widzieliśmy z mostu. Nieźle się musiały boberki napracować nad ścinaniem takich grubych pni.
To był ostatni moment, żeby uchwycić jeszcze zmarzlinki na drzewach i trawach. Słońce zapanowało na niebie i przygrzało tak cudownie jakby to był marzec. Lodowe kropelki zaczęły się topić i spadać na ziemię. Pod drzewami można było nieźle zmoknąć, bo w momencie wszelkie oblodzenia spływały w dół.
Zrobiłam kilka fotek i wróciłam na wał. Michał z Krzychem zostali na dole, gdzie zamienili się w samochodziki jeżdżące po krętej trasie. Ponieważ byli terenówkami, bez trudu wjechali na stromy wał.
Szliśmy tak w promieniach słońca przez jakiś kwadrans, po którym słońce stwierdziło, że już się napracowało (w sumie miało rację, bo lodowe kropelki i przymrozek na trawach rozpuściło całkowicie) i poszło leżeć i pachnieć gdzieś tam za zasłonę z ciężkich, szarych chmur.
Doszliśmy do końca trasy wałowej, która kończy się na lokalnej drodze w Skawinie. Szarych chmur przybywało i przez chwilę wydawało się, ze spełnią się prognozy i za chwilę zacznie sypać śnieg albo chociaż padać deszcz. Zawróciliśmy. Pawełek szedł jednostajnym krokiem, Michał opowiadał Krzysiowi wymyśloną przez siebie historię o złej szkole i pokrzywdzonych przez nauczycieli uczniach, a ja rozglądałam się po drzewach za jakimiś nadrzewniakami.
Na jednym z nich były stare boczniaki. Może za rok wyrosną znowu i będą młodsze i niżej.:)
Spacer zakończyliśmy karmieniem łabędzi, które się pobudziły i przypłynęły do punktu, w którym są dokarmiane. Już nic nie mówiłam chłopakom na temat wpadania do wody, ale udało im się uniknąć kąpieli nawet bez moich ostrzeżeń.
Świetny długi spacer. Pierwsza część postu o chłopakach bardzo mnie rozbawiła. Dorotka doszły mnie słuchy że chleb dla kaczek i łabędzi jest szkodliwy bo ich przewód pokarmowy nie jest przystosowany do jedzenia chleba. Co o tym sądzisz. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńEwciu, słyszałam, że ptakom lepiej chleba nie dawać. Nie wiem czy lepiej nie dawać nic, czy dać chleb. Z tego, co widzę, to w Krakowie od zawsze łabędzie i kaczki są karmione pieczywem. Dawniej, kiedy jeszcze zimy były z mrozem, ten chleb niejednemu pierzastemu życie uratował. Zastanawiałam się, czy nie wziąć im czegoś innego, ale chlebem najwygodniej i najatrakcyjniej się karmi. Ten jeden bochenek od nas raczej im nie zaszkodzi.:) Pozdrawiamy z zachmurzonego Krakowa!
Usuń