Doroczny menażeryjny wypad do Doliny Będkowskiej został zrealizowany. To jeden z tych składników rzeczywistości, które przez lata nie ulegają zmianie - druga połowa lutego lub pierwsza połowa marca to czas na spacer w tym miejscu. Nigdy nie byliśmy w Dolinie Będkowskiej w innej porze roku (brak czasu) i nigdy nie zdarzyło się dwukrotnie w ciągu roku odwiedzić tego miejsca.
Ale raz, odkąd odkryliśmy tę dolinę, jesteśmy w niej obowiązkowo. wiele elementów spaceru jest niezmiennych, ale są i takie, które za każdym razem sprawiają, że wyjście jest inne od poprzednich. Tym razem, na przykład, mieliśmy pogodę taką jak nigdy. Zapowiadali co prawda ciągłe opady deszczu, ale kto by tam wierzył w takie zapowiedzi na niedzielę. Zwłaszcza, że o szóstej rano wcale nie padało, a padać miało od czwartej czy piątej.;)
Deszcz sobie jednak przypomniał, ze umawiał się z prognozą na padanie i zanim zjedliśmy śniadanie, objawił się w całej swojej okazałości. Ale nic to! Powiedziałam chłopakom, że na pewno przestanie padać zanim dojedziemy na miejsce. Nie przestał. Kropelki skapywały w czasie jady do doliny, podczas przebierania butów i w czasie całego spaceru. W dolinie nie wiało dotkliwie, a temperatura była całkiem przyzwoita, więc w przeciwdeszczowych (oczywiście ta przeciwdeszczowość to jak zawsze trwa tylko do pewnego momentu), nie było źle, a rzec można, było nawet bardzo przyjemnie.
Pawełek z Michałkiem pognali do przodu, bo chcieli być szybsi od kropelek i przemieszczać się między nimi, a ja z Krzychem zostaliśmy z tyłu i wypatrywaliśmy ciekawostek w ściółce i na drzewach. Pierwszą z nich były pączusie przylaszczek. Dobrze jeszcze schowane w ściółce, na króciutkich łodyżkach i obklejone perełkami deszczu. Gdyby nie to, że patrzyliśmy dokładnie w miejsca, w których rosły w poprzednich latach, spokojnie można byłoby je przegapić. W ogóle nie rzucały się w oczy. Szczerze mówiąc, w ogóle za przylaszczkami teraz w lutym, bym się nie rozglądała, gdyby nie to, że dzień wcześniej widziałam zdjęcia przylaszczkowe wstawione przez znajomą.
Na drzewach rozsiadły się całkiem już dobrze wyrośnięte kotki. Chyba nie było im zbyt miło w tym deszczu, bo kotki przecież za wodą nie przepadają. A tu wypadło im tak strasznie moknąć. Trudno im było zrobić jakiekolwiek fotki, bo po podniesieniu aparatu do góry, obiektyw był natychmiast pokropiony deszczem. A kropelki wyglądają fajnie, ale na obiekcie, a nie na urządzeniu.
Trochę wiosny się złapać na początku doliny udało, ale przecież nie tylko za roślinkami wypatrywaliśmy oczy. Kwiatki wiosną cieszą ogromnie, ale grzyby im nie ustępują w tym względzie ani trochę.
W standardowym miejscu, jak co rok, czekały na nas dwa gwiazdosze. Czasem bywa tylko jeden, ale tym razem była parka. Nie wiem, czy tylko tyle owocników wyrasta w tym miejscu, czy też bywa ich więcej, tylko wiatr je rozwiewa po okolicy zanim my je odwiedzamy na przedwiośniu. Rosną na skarpie przy drodze, więc miejsce jest odkryte i dobrze wystawione na powiewy wiatru.
Kiedy tak powoli, nie zważając na deszcz, przemieszczałam się od kwiatka do grzybka, a Krzyś dotrzymywał mi towarzystwa, reszta rodziny zniknęła za deszczową linią horyzontu.
Z tego miejsca są chyba najładniejsze widoki na zbocza wąwozu. Przy słonecznej pogodzie na tych skałkach zawsze widzieliśmy wspinaczy. Dziś nie było nikogo ani na skałkach, ani na szlaku.
Pawełek i Michałek czekali kawałek przed czarkową miejscówką. Pawełek pochwalił się, że uratował bezbronną dżdżownice, która wypełzła na asfalt. Żeby jej nie rozjechał żaden samochód, Pawełek przetransportował ją w bezpieczne miejsce na trawie.
Doszliśmy razem do stanowiska czarek. Nie trzeba było schodzić ze wzrokiem do poziomu skarpy ani rozgarniać łodyg ubiegłorocznych traw, jak to zazwyczaj należało uczynić, żeby wydobyć na światło dzienne czarkowe maleństwa. Teraz sporo owocników wyrosło już ponad poziom ściółki, w której ukrywały się pewnie od listopada. Były doskonale widoczne z drogi.
Po wejściu do rowu i bliższym spojrzeniu na skarpę czarkową, okazało się, że te wyrośnięte sztuki to tylko niewielka część czarkowej rodziny. W wilgotnych skrytkach przycupnęły kolejne zastępy maluchów przedszkolnych i żłobkowych. Ten sezon zimowy jest idealny dla czarek - rosną gromadnie i można nacieszyć nimi oczy w miejscach znanych i całkiem nowych.
Na jednym z większych patyków czarki udostępniły miejsce śluzowcom, które wykorzystały okazję i wyrosły sobie w towarzystwie czarek. Jak na panujące warunki pogodowe, były wyjątkowo suche i puchate.
Obowiązkowo zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Szum. To największy wodospad na Jurze Krakowsko - Częstochowskiej, ale wcale taki wielki nie jest. Pawełek, jak co roku, wyżywał się na nim artystycznie i robił szereg fotek, mających ukazać tenże wodospad w całej okazałości.
W efekcie dorocznych działań ja mam kolejne zdjęcia tych samych gatunków grzybów, co rok, dwa, czy pięć wcześniej, a Pawełek ma do kolekcji kolejne fotki Szumu.
Jedna ze skał znajdujących się obok wodospadu od niepamiętnych czasów nosiła piękną nazwę - Dupa Słonia. A teraz mamy zmianę! Obok skał pojawiła się tablica informacyjna, wedle której jest tu cała grupa dup - Wielka Dupa Słonia, Dupa Słonia i Dupeczka. Zdjęcie tablicy nie wyszło, bo deszcz wszystko na obiektywie "rozpłynął".
W pobliżu tych dup, które są zazwyczaj oblegane przez wspinaczy, Krzyś znalazł porzuconego grilla, na którym zrobił kompozycję kulinarną z wykorzystaniem plastikowej czarki.
Myśl o jedzeniu z grilla sprawiła, że Krzychu poczuł głód i zażyczył sobie wydania kanapki. Zapomniał tylko biedak, że dzień wcześniej postanowił sobie, ze będzie jadał same zdrowe rzeczy i kanapka jest bez ulubionej szyneczki czy pasztetu, a za to z sałatą. Delikatnie rzecz ujmując, nie był zachwycony, co widać poniżej. Jakby ktoś miał ochotę pożałować Krzysia, to donoszę uprzejmie, ze sam sobie wybierał w sklepie składniki do swoich zdrowych kanapek.:)
Michałek standardowo wsunął bułeczkę z masełkiem i oliwkami - Michałkowy zestaw obowiązkowy na każdej wycieczce.:)
Wykorzystaliśmy fakt, ze wokół "dupnych" skał nie pałętali się żadni miłośnicy wspinaczki i przeszliśmy na drugą stronę polany, na której rzeczone słonie się wypinają. Tam Pawełek wypatrzył rosnące i kwitnące na skarpie przebiśniegi, które w tym roku wcale nie musiały żadnego śniegu przebijać. Zawołałmnie Pawełek, zebym sobie kwiatuszki pofociła.
Ruszyłam pod górę, ale po trzech krokach zaczęłam zjeżdżać. To uczucie, kiedy grunt pod nogami tracisz i mimo wysiłku, odzyskać go w żaden sposób nie możesz. Udało mi sie podeprzeć rękami i z bliska stwierdzić, że pod warstwą liści są drobne kamyczki, które przy próbie wejścia pod górę, zachowują się zupełnie jak szklane kulki.
Tak szybko nie mogłam przecież zrezygnować, więc wiedząc już, z czym mam do czynienia, wspinałam się trochę podtrzymując drzew, a trochę na czworakach.
Udało mi się dotrzeć do przebiśniegów i zrobić im zdjęcia.
Teraz trzeba było tylko zejść z powrotem na dół. Po dwóch, niezwykle ostrożnych krokach, trzeci okazał się zgubny - na dole znalazłam się bardzo szybko, ale o kamieniste podłoże obiłam sobie prawy łokieć i tyłek. Łokieć już mnie nie boli, ale siedzieć komfortowo na prawym półdupku nie mogę.:(
Okazało się, że za polaną, w las prowadzi urokliwa ścieżka. Nawet Pawełkowi się spodobała i pierwszy nią poszedł w las. A my za nim.
To jest bardzo ładny kawałek lasu, ale niedługi - za chwile dochodzi się do jego skraju, czyli na szczyt zbocza Doliny Będkowskiej i dalej już nic ciekawego nie ma.
Za to na tym kawałku leśnej ścieżki atrakcje same słały się pod nogi. Krzyś pokonał wyzwanie rzucone mu nad "przepaścią."
A ja dopadłam całkiem rozwinięte kwiaty - śledziennice skrętnolistną
i przylaszczki.
Wróciliśmy na stały szlak, który doprowadził nas do źródeł Będkówki. Pawełek stwierdził, ze dalej nie ma sensu iść, bo tam jest błoto. Michał i Krzyś oczywiście natychmiast go poparli. Zawróciliśmy.
Razem z nami zawróciły chmury, które postanowiły szybciej pozbywać się balastu - padało coraz solidniej. Robienie zdjęć w tych okolicznościach było bardzo trudne, bo w zamknięciu obiektyw mi parował, a po otwarciu, zanim go wyczyściłam, był już mokry od deszczu. Dlatego tylko wyjątkowe obiekty z drogi powrotnej załapały się na focię.
Stado rozszczepek było urocze, ale wyszły coś niewyraźnie.
Prawie na końcu spaceru, czyli na początku doliny, wypatrzyłam wreszcie jedyne na tym spacerze uszaki. Po drodze mijaliśmy sporo starych dzikich bzów, ale uszaków na nich nie było. Te znalezione cyknęłam szybko i nawet ich nie próbowałam bać, bo wszystko było już strasznie mokre i ociekające deszczówką.
A tu był zawilec zaczynający kwitnąć. Zdjęcie się całkiem rozmyło.
Wróciliśmy do domu kompletnie przemoczeni, ale ze spaceru zadowoleni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz