Dwutygodniowe ferie zimowe minęły w okamgnieniu. W ciągu drugiego tygodnia radość z powodu niechodzenia do szkoły zaczęła się przeradzać w bunt przeciwko konieczności zakończenia beztroskiego życia nie obarczonego żadnymi obowiązkami i rozpoczęcia drugiego semestru nauki. Krytycznym momentem w końcowoferyjnych cierpieniach było piątkowe popołudnie. Jakoś weekendu chłopcy do ferii nie zaliczyli i tym sposobem stwierdzili, że to właśnie w piątek następuje KONIEC. Złość na szkołę i system edukacji, którego jedynym celem jest pastwienie się nad niewinnymi dzieciaczkami, została okraszona łzami i dotkliwym poczuciem niesprawiedliwości. Jak jeszcze spojrzeli w kalendarz i stwierdzili, że następne dłuższe wolne będzie dopiero w połowie kwietnia, to jeszcze dogłębniej odczuli ból istnienia.;)
Wcale nie jest łatwo ani przyjemnie znaleźć się na pierwszej linii ognia i zostać zbombardowanym tysiącem argumentów przemawiających za tym, że ferie powinny być dłuższe, żalem, złością, rozpaczą, rozgoryczeniem, łzami... Bo cóż zrobić - z jednej strony mi chłopaków żal, że tak strasznie im się nie chce iść po wolnym do szkoły, a z drugiej oddycham z ulgą, że już pójdą do swoich obowiązków, a ja zajmę się swoimi. Tłumaczenie, że w dorosłym życiu tego wolnego na zabawę będzie mniej, a obowiązków więcej, zupełnie do nich jeszcze nie docierają. Okazało się, ze najlepiej ich utulić jak malutkie dzieci i dobrze zagospodarować czas, żeby nie mieli kiedy nadmiernie rozpamiętywać swojego nieszczęsnego losu uczniowskiego.
W sobotę, zanim jeszcze się dobrze obudzili, pogoniłam ich na spacer do Lasu Bronaczowa. Tym razem podjechaliśmy od strony Radziszowa i poszliśmy sobie w stronę rezerwatu Kozie Kąty. Dawno nie odwiedzaliśmy tych rejonów lasu, ale chłopcy i tak doskonale pamiętali szlak, którym się idzie do starego bukowego lasu.
Sam rezerwat zajmuje nieduży obszar i nie ma w nim za wiele leżących kłód drzewnych czy innych cudów - ot taki zwyczajny kawałek ładnego lasu. W promieniach słońca okoliczności przyrody prezentowały się uroczo. Nocny przymrozek szybciutko odpuszczał i zamieniał się w lekką mgiełkę, która snuła się między pniami drzew.
Michałek i Krzyś zajęli się ściganiem własnych cieni między drzewami i zupełnie zapomnieli o tym, że dzień wcześniej skończyły się ich zimowe ferie. Spacer w pięknych okolicznościach przyrody dobry jest na wszystkie smuteczki większe, mniejsze, średnie i nawet te ogromne.
Gdyby nie tablica informująca, że właśnie idziemy szlakiem przez rezerwat, nawet by przez myśl nie przeszło, ze to taki cenny przyrodniczo zakątek. Jet takich w Lesie Bronaczowa więcej, a statusu rezerwatu nie mają.
Później szliśmy już przez zwykły, użytkowy las, w którym są prowadzone prace leśne, których efektem są stosy drewna ułożonego wzdłuż głównych duktów. Było tu równie pięknie jak w rezerwacie, a zmrożone w nocy podłoże zaczęło rozmarzać. do bieganimy zostały włączone elementy poślizgów i driftowania, które wychodzą zdecydowanie efektowniej na podłożu śliskim niż stabilnym.
Przez większą część spaceru nie spotkaliśmy żadnego dwunożnego stworzenia; wszyscy potencjalni spacerowicze jeszcze spali. Dopiero na ostatniej prostej przed parkingiem minęliśmy pojedynczych wędrowców, którzy właśnie wyruszali na spacer. My wracaliśmy.
Po spacerze obiad szybko zniknął w przepastnych czeluściach wygłodniałych brzuszków. Po posiłku regenerującym siły, ja pojechałam zająć się resztą menażerii, czyli Latoną i Ramzesem, a Pawełek zabrał chłopaków na warsztat, żeby mogli dokończyć swoje projekty, rozpoczęte jeszcze przed feriami. Dopieszczanie szczegółów modeli okazało się bardzo pracochłonne i do finału potrzeba jeszcze trochę pracy, ale i tak Miś i Krzyś zmęczyli się na tyle solidnie, że wieczorem padli, nie mając siły rozpaczać nadmiernie nad końcem ferii.
Niedzielny poranek nie należał do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych. Chłopcy byli coś nabuzowani i zaczęli do siebie zugać. Od słowa do słowa, a następnie do rękoczynów prowadziła droga na skróty. Po paru minutach rozpoczęła się regularna walka skaczących sobie do oczu nieopierzonych kogucików.
W takich sytuacjach rozsądzanie kto zaczął i dlaczego to uczynił nie ma najmniejszego sensu, bo prowadzi jedynie do wzajemnych oskarżeń i wyzwisk. Powiedziałam tylko, ze całe szczęście moje w tym, że już jutro obydwaj pójdą do szkoły, a ja od nich będę odpoczywać.
Poskutkowało - przestali się tłuc i przyjęli wspólny front w narzekaniu na swój uczniowski, straszny los. Poszłam za ciosem i dopiekłam im jeszcze bardziej polecając spakowanie plecaków na poniedziałkowe lekcje. To była taka moje malutka zemsta za schrzanienie mi spokojnego, niedzielnego poranka.
Kiedy już mieli konkretne zadanie do wypełnienia, zajęli się jego realizacją i przestali nadmiernie myśleć, co zaowocowało względnym spokojem i pozwoliło na wydanie dyspozycji odnośnie niedzielnych poczynań.
Rozdzieliliśmy się - Pawełek z Michałkiem i Krzysiem poszli pływać w basenie, a ja jeździć konno. Spotkaliśmy się w domu na obiadku, a później znowu się podzieliliśmy - po południu Pawełek odpoczywał od dzieci, a ja ich zabrałam na lodowisko.
Pogoda była tak cudna, że połowę drogi do lodowiska przeszliśmy na piechotę. Chłopcy najpierw trochę marudzili na to chodzenie, ale szybko wpadli w rytm i maszerowali równo.
Wiosenna aura wygoniła z domów nie tylko nas, ale i całe gromady innych ludzi. Na lodowisku też było tłoczno. Trzeba było odstać swoje w kolejce po bilety i do wypożyczalni łyżew. Kiedy już udało się pozyskać bilet i sprzęt, chłopcy wbili się w tłum łyżwiarzy, a ja spacerowiczów.
Szybciutko oddaliłam się od najliczniej obleganych alejek parkowych i znalazłam sobie takie, w które prawie nikt nie zagląda. To tam, pod krzakami czekały na sesję przebiśniegi, które w tym roku nie musiały żadnego śniegu przebijać. Wlazłam pod krzaki, pogłaskałam małe kwiatuszki i zrobiłam im parę fotek.
Michałek i Krzyś wyjeździli się na łyżwach do bólu - jeden do bólu nogi, drugi do bólu biodra.;) Oczywiście nic złego sobie nie zrobili, tylko trochę mocniej niż zwykle się porozciągali i popracowali. Po powrocie z lodowiska jeszcze posprzątaliśmy klatkę chomika Imperatora. Jemu też skończyły się ferie i niezwykłe atrakcje w naszym domku. W poniedziałek musiał iść do szkoły razem z Michałkiem i Krzysiem.
Po tak intensywnym dniu nie mieli już siły na nic więcej niż jedzenie, mycie i spanie. A po nocy nadszedł ten straszny dzień. Oj! Jak trudno było wstać o właściwej godzinie! Nawet chomik budził się trzykrotnie dłużej niż przez ostatnie dwa tygodnie. Z trudem i mozołem udało się dotrzeć do szkoły bez spóźnienia, bo jeszcze po drodze nowy remont został uskuteczniony i nie wzięłam poprawki na większy niż zwykle korek.
Pierwsze dwa dni drugiego semestru już za nami. Oby te kolejne były łatwiejsze.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz