wtorek, 22 grudnia 2020

W poszukiwaniu słońca


      Dziś kolejny ponury, szary, ciemny i wilgotny dzień tworzący atmosferę niesprzyjającą radości i podejmowaniu jakichkolwiek działań. Najprzyjemniej byłoby się wpakować pod kołderkę z ciepłym trunkiem w kubeczku i przeczekać do lepszych czasów. Ewentualnie w ogóle spod tej kołderki nie wychodzić. Pal licho, jeśli to jeden taki dzionek nas dopadnie, ale jak już jest seria, to następuje gwałtowny zjazd samopoczucia. U nas to już kolejny z serii ciemnoburych, grudniowych dni najkrótszych. I dziś już przed nim nie uciekniemy, ale w niedzielę udało nam się złapać kawałek pogodnego nieba. 

    Sobota była fatalna - smogowa, mglista, aż lepka od gęstej wilgoci zawieszonej w powietrzu. I nie było kiedy wypaść za Kraków, bo Krzyś miał rozgrywki piłkarskie w środku dnia. A obiecałam mu, że pójdzie wspomóc drużynę (przez nasze weekendowe wyjazdy często mecze mu przepadają, więc jak już siedzimy w mieście, to obowiązkowo dostarczam go na rozgrywki). W czasie meczu ja z Michałkiem sobie pospacerowaliśmy w tej mgle, a Pawełek wykorzystał okazję i czmychnął na warsztat. Po południu byłam wykończona tymi całodniowymi ciemnościami, więc ogłosiłam chłopakom, że w niedzielę ruszamy zaraz z rana, bo trzeba znaleźć trochę słońca.

      Wybraliśmy Las Bronaczowa, bo niedaleko, a miejsce do spaceringu wyśmienite. Wystarczyło wyjechać na pierwsze wzniesienie za granicami miasta, żeby zobaczyć słońce przebijające się przez mgłę. Jeszcze kilometr za Mogilanami i znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Cała szarość i ponurość została sobie w niecce, w której siedzi na co dzień Kraków, a my jechaliśmy w stronę słońca. Od razu można było głębiej odetchnąć, mimo, ze nadal siedziało się w samochodzie. Ale to tylko parę minut i ruszyliśmy w las.
     Ruszyliśmy od strony, którą darzę największym sentymentem ze względu na wspomnienia i grzyby, których w tej części lasu rośnie najwięcej. Wędrowaliśmy od Głogoczowa w kierunku Radziszowa.
     Droga była porządnie przymarznięta, a  na drzewach osadziła się szadź, tworząc przepiękne obrazy natury.
    Miś i Krzyś jakoś wyjątkowo nie wypadli w las z pełnego rozbiegu, tylko powoli się uruchamiali.
    Michał oddalał się w zamyśleniu, oddając się kontemplacji własnych przemyśleń, natomiast Krzychu kombinował co by tu zmajstrować. W ostatniej chwili powstrzymałam go przed wskoczeniem na pokrytą lodem kałużę. Tłumaczył mi co prawda, ze on szybko wskoczy i natychmiast wyskoczy, ale jakoś nie miałam zaufania do tej szybkości, w wyniku której miał rozwalić lód na kałuży, nie mocząc się anie nie błocąc przy okazji.:)

     Taki spokój spacerowy trwał do momentu, w którym trafiliśmy na plantację koronawirusów. W dodatku dobrze zamrożonych i zakonserwowanych. Zaczęła się zażarta walka połączona z bieganiem, skakaniem, przewracaniem... Brakowało mi w tym wszystkim tylko psa, który dokazywałby równo z chłopakami. Miałby taką samą uciechę jak oni. Albo i większą.

     Przy takiej walce nie obeszło się oczywiście bez okładania pięściami, a nawet paru łez, które jednak szybko obeschły. Doszliśmy do skraju lasu w Radziszowie. Oszadziałe drzewa po drugiej stronie łąki wyglądały przepięknie.
    Teraz mieliśmy przed sobą przejście obok stawów. Pawełek profilaktycznie, jeszcze zanim do nich doszliśmy, pozyskał długi patyk, żeby chłopcy mogli rozbijać lód. Kiedy stanęliśmy na brzegu, zobaczyliśmy, ze takich rozbijaczy lodu było przed nami sporo, bo na częściowo połamanej tafli lodowej leżało mnóstwo pniaków, gałęzi, kamieni, a nawet grudek zmarzniętej ziemi.
    Michał przystąpił do prób rozbicia lodu tuż przy przepuście, ale okazało się, że nawet w tym wrażliwym miejscu lód jest mocny i wcale nie jest łatwo przebić się przez niego.
     Chłopcy porzucili rozbijanie lodu na rzecz puszczania po jego powierzchni kawałków lodowych i rywalizowania, który z nich ślizgnie się dalej.
   Dalej szliśmy wzdłuż potoku zasilającego stawy. Niektórzy cały czas biegali.:)
     To tam znalazłam jedyne kapeluszowe grzybki, jakie udało się wypatrzeć na tym spacerze. Na szczątkach spróchniałego pnia usadowiły się trąbki, które mimo świetnego schronienia, całkowicie zesztywniały na mrozie.
    Później poszliśmy w górę. I tu już słońce operowało przecudnie, roztapiając szadź, która skapywała na dół. Nie mogłam się na to słoneczne światło napatrzeć. Brakuje go strasznie podczas mrocznych dni grudniowych i chciałoby się go zabrać z sobą na zapas. Łapcie go trochę i Wy.:)
    Doszliśmy do głównego duktu leśnego i tu, biegający dotychczas i szalejący Krzyś, oświadczył, że jest głody, a właściwie to nie jest głodny, tylko umiera z głodu. Od razu po nim widać, że nie ściemnia, bo głód maluje na jego buzi tak dogłębny smutek, jakiego nie jest w stanie wywołać żadne inne nieszczęście.
    Upewnił się Krzyś zatem, że jest w domu na tyle rosołku z makaronem (a tak naprawdę to makaronu z rosołkiem), że będzie mógł zjeść nawet dwie dokładki i pognał do przodu, w kierunku parkingu. A w tym samym czasie Pawełek z Michałkiem rozgadali się na temat jakichś silników czy innych maszyn i zostali w tyle. W związku z tym ja, rozdarta pomiędzy nimi, hamowałam nieco Krzycha i poganiałam Michała z tatą. Przy okazji złapałam jeszcze parę słonecznych promyków.
    Ze słonecznego Lasu Bronaczowa wróciliśmy do tak samo ponurego miasta, jakie zostawiliśmy. Ani na moment w Krakowie nie błysnęło słoneczne światło. Dziś zresztą jest tak samo. Acha! Krzyś został uratowany przed śmiercią głodową. Opchnął tylko jedną dokładkę "josołku".



8 komentarzy:

  1. Ale piękna wycieczka :-) Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieje ze chłopaki skopali te korona wirusy i wysłali w kosmos.Foteczki super,pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po skopaniu korony już nie były takie ładne.:) Jak szadź z nich opadła, pokazały prawdziwe oblicze. Pozdrawiamy przedwyjazdowo!

      Usuń
  3. Pamiętam jak sama koło domu rozbijałam butami taki lud.Byl rów z wodą i jak zamarzł to byla super ślizgawka.Do dziś jak mijam zamarzniętą kałużę to muszę się ślizgnąć :) Ale teraz zimy już inne i nawet wirusy nagle są inne :)Życzę Ci kochana dużo jasnego i słonecznego nieba :) pozdrawiam z deszczowej doliny.Wesołych Świąt !!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo takie ślizgawki i rozbijanie lodu są najpiękniejszymi wspomnieniami z dzieciństwa.:) Przecież nie da się koło takiego rowu przejść obojętnie! U nas też deszczowo i śniegu nie ma, ale cieszymy się, tym, co jest.:) Wesołych Świąt!

      Usuń
  4. jak ja napisałam lód ale za karę niech wisi ten obciach dla mnie .Pozdrawiam :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie Ty, tylko komputer pisał.:) Serdeczności!

      Usuń