Zamarzyły się dzieciarni pierogi z borówkami. Takie polane śmietanką i posypane cukrem. Doskonale ich rozumiałam, bo pierogi z borówkami to jeden ze smaków mojego dzieciństwa, który do dziś świetnie pamiętam. A niech tam, czemu moi chłopcy nie mieliby mieć takich wspomnień na podniebieniu czarnym sokiem jagodowym zapisanych?
W lasach borówki już ładnie podojrzewały, a po ostatnich deszczowych kropieniach nabrały nawet nieco masy. Mimo tego, są w tym roku wyjątkowo mizerne i trzeba sie sporo napracować, żeby zapełnić nimi przyniesiony pojemnik.
Zabraliśmy na codzienny leśny spacer słoiki, które dzieci, w pocie czół napełniały malutkimi owocami. Oczywiście nie zostawiłam ich bez pomocy, jednak to właśnie oni zebrali przeważającą większość pierogowego wsadu. Michałek - kontenerowiec dowoził w ładowniach rączkowych owoce, które pozyskał wcześniej od Natalki i Krzycha. Ponieważ w takiej solidnej firmie wszystko musi się zgadzać, borówki z każdego transportu były przeliczane - najpierw dostawcy informowali przewoźnika jaką ilość borówek ładują do ładowni, a kontenerowiec musiał to sumować. Ostateczny rachunek został jednak gdzieś tam po drodze zagubiony i ostatecznie nie wiadomo jaka ilość owoców znalazła się w pierogach.
Dzięki tej zabawie pozyskane borówki były odrobinkę pogniecione, ale dzieciakom się nie nudziło w czasie skubania owoców "na zapas", a nie do własnych brzuszków i śmiechawa przy okazji była jak nie wiem co. Pierwszy etap na drodze do spełnienia życzenia, został zakończony po zakręceniu drugiego litrowego słoika. Mali zbieracze byli z siebie bardzo dumni.
Przyznaję się bez bicia, ze bardziej od zbierania borówek interesowały mnie poszukiwania jakichś grzybków. Kiedy zatem moje pociechy pracowały ciężko nad zapełnieniem słoików, ja chwilami buszowałam po krzakach w najbliższej okolicy. Efekty tego szukania były niestety co najmniej marne - kilka obsuszonych borowików ceglastoporych i garstka kurek, to wszystko, co udało mi się wysznupić w zaroślach.
Ale dość załamywania się brakiem grzybów! Wracamy do domu i po zregenerowaniu nadwątlonych sił zupą brokułową, bierzemy się do roboty. Na początku oczywiście konieczna była kłótnia o to, kto będzie wyrabiał ciasto i walcował. W wyniku pierwszego starcia pole kuchenne zostało posypane mąką, a uczestnicy po równo nosili na sobie ślady walki. Zwyciężył oczywiście Krzyś, który musi być zawsze pierwszy albo pierwszy i zabrał się za walcowanie. Poprawiała po nim kolejna czwórka kuchmistrzów doskonałych, w wyniku czego można było zacząć klejenie pierogów.
Na temat tej czynności Michaś musiał wygłosić swoją teorię opracowaną dla potrzeb chwili i kiedy wszyscy przyznali mu rację, zaczęło się działanie właściwe. Szybko okazało się, że sklejanie pierogów z małymi kuleczkami wcale nie jest takie proste jak głosiła to teoria - borówki uciekały
(a któż chciałby być zamknięty w jakimś pierogu?), wyskakiwały i rozgniatały się nagminnie. Ciast się rozchodziło, przerywało i wcale nie chciało sklejać... Poza tym, takie lepienie pierogów to trochę nudne ono jest...
Dzięki tym wszystkim trudnościom z jakimi spotkali się młodzi adepci sztuki kulinarnej, można było ich już spokojnie odesłać do zabawy, która jest znacznie ciekawszym zajęciem. Po opuszczeniu pobojowiska, znaczy się kuchni, przez małych pomocników, robota poszła jakby sprawniej - borówki straciły chęć do ucieczek, a ciasto sklejało się bez zastrzeżeń. Teoria Michałka prawie się sprawdziła - wystarczyło się zająć zabawą, a pierogi same się zrobiły.:)
Później pozostawało już tylko jedzenie, jedzenie i jedzenie. 120 uklejonych pierogów zaspokoiło podwórkowe zapotrzebowanie na tę potrawę.:) Mam nadzieję, ze Michałkowi i Krzychowi pierogi smakowały tak, jak mnie kilkadziesiąt lat temu...
A i mnie również, tyle, że jeszcze trochę lat wczesniej ... :P
OdpowiedzUsuń- Brzęczymucha :)