W sobotę planowany był pożegnalny spacer dla Marcina i Natalki, którzy musieli wracać już do Krakowa. Okazało się jednak, że nasi goście są tak przemęczeni po tygodniowym spacerowaniu w naszym towarzystwie, że wolą te ostatnie lipnickie chwile przesiedzieć na podwórku niż popatrzeć na piękne widoki rozpościerające się niezmiennie przed oczami wędrowca przemierzającego granicę.
Ja ze spaceru nie miałam zamiaru rezygnować, więc posiodłałam Żółtego i Feliksa, wyposażyłam Pawełka w mały koszyczek (na wszelki wypadek - wszak grzyby są nieprzewidywalne, więc mogły wyrosnąć specjalnie dla nas, tam, gdzie kroki nasze skierujemy. Sam Pawełek dociążył się dodatkowo pokaźnej wagi aparatem i postanowił, że będzie uwieczniał nasze poczynania na nieśmiertelnej karcie pamięci.
Ruszyliśmy, a żar z nieba wyciskał z organizmów naszych kroplisty pot spływający potoczkami od karku aż gdzieś tam, gdzie kończą się plecy. Konie na szczęście całkiem nięźle znoszą wysokie temperatury, dopóki działa psikadło przeciw bąkom, które w tym roku są prawdziwą plagą.
Idziemy zatem, jest cieplutko, a Pawełek - dokumentalista przemieszcza się w różnych ustawieniach w odniesieniu do nas i uwiecznia. Po przejściu króciutkiego odcinka po asfalcie, wstępujemy w ocean nagrzanych, wysokich traw, przez które na szczęście wydeptaliśmy już sobie ścieżkę i nie musimy wypacać kolejnych hektolitrów na pokonanie wysokiej gęstwiny.
Wkraczamy w strefę leśnego cienia. Pod osłoną pierwszych drzew dociągam popręgi, żeby się żadne siodło nie gibło, gdy będziemy pokonywać leśne nierówności terenu, powtarzam psikanie przeciwbąkowe i zaczynamy się rozglądać za jakimiś grzybkami. Można jednak spokojnie o nich zapomnieć, a Pawełka mogłam spokojnie nie obarczać ciężarem małego koszyka wyposażonego dodatkowo w nożyk.
Wędrujemy sobie zatem po lesie granicznym, chłopcy kierują swoimi rumakami, aby nie porozbijać kolan o pobliskie drzewa, a Pawełek foci krążąc w pobliżu niczym jakiś paparazzi. Wspinamy się na kolejne pagórki, zjeżdżamy z nich i nadal nie widzimy ani śladu grzybowego życia. Czas umila nam, jak zawsze kolejna opowieść Michałka - tym razem było o panu Kuleczce, który był niepełnosprawny i nie mógł chodzić. Michałek, w swojej historyjce, wymyślał dla niego kolejne udogodnienia - windy, podnośniki i specjalny samolot sterowany myślami. Krzychu uzupełniał opowieść swoimi wtrąceniami o tym, jak to w czasie walki można zostać niepełnosprawnym. Michaś nie lubi, kiedy ktoś przerywa jego tokowanie, więc się odrobinkę złościł na brata. Najłatwiej było pogodzić towarzystwo wpychając im do paszczy kolejne garstki poziomkowo - borówkowe.
A owoców leśnych, nagrzanych i pachnących nie brakowało. Koniki wyszkoliły się już w pozysku i w czasie, kiedy ja oczyszczam kolejne krzaczki z leśnych dobrości, stoją grzecznie i korzystają z chwilowego odpoczynku. Podczas pierwszych spacerów zbieranie poziomek i borówek nie było takie proste, bo Feliksio i Żółty kręciły się, deptały po krzaczkach i nieustająco skubały mnie po plecaku i głowie. Teraz są już doskonale przygotowane do towarzyszenia nam w czasie grzybobrań. Oby tylko było czym koszyki napełniać...
Las opuściliśmy po drugiej stronie i wędrowaliśmy sobie słowackimi ścieżkami, szlakiem koźlarzowych miejscówek. Wietrzyk się nad nami zlitował i zaczął całkiem przyzwoicie powiewać, dzięki czemu odczuwalna temperatura uległa znaczącemu obniżeniu. Grzybów oczywiście nie znaleźliśmy żadnych. Jedynym napotkanym przedstawicielem tego królestwa był gołąbek, który poniósł śmierć pod butem Pawełka patrzącego na fotografowane obiekty, a nie pod nogi.
Po stwierdzeniu totalnego braku grzybów we wszystkich znanych punktach weszliśmy na "naszą" największą graniczną łąkę, na której chłopcy popróbowali samodzielnego kierowania swoimi konikami. Próba wypadła pomyślnie, ale tylko na króciutkim odcinku. Wszyscy byliśmy już nieco zmęczeni upałem, więc zeszliśmy drogą do wsi i wróciliśmy na nasze podwórko.
Po jeździe chłopcy nie mają od razu wolnego czasu na zabawę - muszą się troszeczkę zająć swoimi kucorami. Nalewają wodę do wiaderek, żeby Żółty i Feliks mogły sobie popić, odnoszą siodła do naszej prowizorycznej wakacyjnej siodlarni, myją lub czyszczą konie. Już się przyzwyczaili, że mają niewielkie obowiązki i nie protestują, kiedy mimo zmęczenia muszą jeszcze coś przy koniach zrobić.:)
Nasz dokumentalista Pawełek uwiecznił wszystko, co działo się tego dnia i to dzięki niemu możecie obejrzeć tę sobotnią historyjkę obrazkową.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz