Kiedy zakładałam blog, wspominałam, że Pawełek kiedyś tam, w mrocznej przyszłości coś będzie chciał napisać i opublikować. No i stało się - mroczna przyszłość została oświecona wakacyjną tęsknotą za nami i Pawełek powrócił do przeszłości. Plan taki zrodził się w jego głowie już w maju, kiedy czytał mój tekst "Dlaczego koń lubi biegać?", a teraz nadeszła pora na realizację i oto macie przed sobą historię Pawełkiem spisaną. Zapraszam do lektury!
Dawno temu, w maju, Dorotka opisywała „dlaczego koń lubi
biegać”. Niejednokrotnie byłem uczestnikiem takiego biegania. Zwykle kończyło
się to dobrze i przyjemnie. Bywały też takie sytuacje, że „zaliczałem glebę” i
łamałem żeberka. Cóż – taki sport.
Jest jednak zdarzenie, które mimo „zaliczonej gleby”,
utkwiło mi szczególnie w pamięci. Działo się to kilka lat temu w Lipnicy,
podczas wizyty w bacówce. „Nasz” letni domek dzieli od „naszej” bacówki ponad
siedem kilometrów. Odległość taką trzeba pokonać jadąc konno, po polsko –
słowackiej granicy. To samo w wykonaniu samochodowym to już jest około
kilometrów piętnastu.
W obu wersjach odległości te pokonywane są często. Prawdziwe
oscypki, świeży bundz, czy słodka lub kwaśna żętyca, to rzeczy, bez których
prawie nie można żyć. Często też, trasa
do bacówki pokonywana jest w wersji „kombinowanej”. Ja na bacówkę jadę autem a
Dorotka konno. Na bacówce jest zmiana i wracam do domku na rumaku. Rozwiązanie
takie jest korzystne, gdyż powrót dla konia jest prosty. Drogę zna, idzie do
stajni, więc poganiać go nie trzeba a jeździec całą swą uwagę może skupić na
tym aby nie spaść.
Tego pamiętnego dnia pogoda była piękna. Przyjechali do nas znajomi, więc rankiem zapakowałem ich do auta i pognałem na bacówkę. Dorcia pojechała na Ramziatym. Na bacówce pięknie świeciło słoneczko więc „nabiałowa uczta” udała się wyśmienicie. Gdy już nie było możliwe „przyjęcie” nawet pojedynczego łyka „żętyc ki”, pożegnałem się z wracającymi automobilem, wdrapałem się na koński grzbiet i pognałem (czytaj: poczłapałem) w kierunku lipnickiego domu.
Jak pisałem wyżej, słoneczko świeciło, ptaszki świergoliły
więc powrót zapowiadał się bardzo przyjemnie. Postanowiłem opuścić znany szlak
i wzorem amerykańskich traperów rozpoznać nową drogę. Wiodła ona przez las. Szeroki,
skórzany kapelusz chronił mnie przed uderzeniami świerkowych gałęzi. Ramziaty
przysypiał, a mnie, przy każdym jego kroku, bulgotała w brzuszku żętyca.
Nagle wśród tego świergolenia ptactwa i półsennych marzeń
rozległo się, jak by tu rzec, „wielobeczenie”. No cóż, myślę sobie, natrafiłem
na stado. Nie tragedia. Pastyrz był
znajomy a ja nie umiem powiedzieć „dzień dobry” i pojechać dalej. Trza było
pogadać…
Zlazłem z konia, omówiliśmy sprawy ważne, sytuację
geopolityczną (wiadomo: jest, Panie, źle), pogadaliśmy o kobietach J i
mus było jechać dalej. Wdrapałem się na wierzchowca (jest to trudne z pełnym
brzuchem żętycy) i zaczęliśmy sobie iść w dół łąki. Pierwsze kroki były
przyjemne. Kolejne stały się jeszcze przyjemniejsze, gdyż zorientowałem się, że
cały kierdel podąża za nami. Dumny rozsiadłem się wygodnie i poczułem się jak
taki „mega kierownik” – prawie król!
Ramziaty, jak zorientował się w sytuacji, postanowił być
zgoła innego zdania! Trzysta owiec biegnie za koniem! Sześćset „nienawistnych”
oczu gapi się na jego sylwetkę, a do tego słychać tupot tysiąca dwustu raciczek
(parzystokopytnych a więc dwa tysiące czterysta pojedynczych „pazurów”!) No, po
prostu apokalipsa! Rumak włączył napęd na cztery nogi, manetkę gazu sam sobie
przesunął do oporu w przód. Na twarzy poczułem opór powietrza i ogromną siłę
wynoszącą mnie do góry. Po chwili już ryłem po trawie, trzymając wodze.
Przynajmniej bezbolesne opuszczanie konia w biegu opanowałem do perfekcji. Po
kilku metrach ślizgu puściłem rzemyki stanowiące ostatnią więź łączącą mnie z
wierzchowcem i zostałem leżeć…
Pamiętam, z jednej strony, pędzącego Ramziatego znikającego
na leśnym dukcie i, z drugiej strony, nacierającą bandę pełną skotłowanej,
białawej wełny. Czułem się jak ta kamera w serialu „Janosik”, ustawiona
naprzeciw owiec. Pędzi na mnie całe stado i tuż przede mną tak pięknie się
rozbiega na boki, by tuż za mną ponownie zbić się w jedną gromadę. No, piękny
widoczek!
Tak sobie leżę na tej glebie, Ramziaty zniknął a owce, gdy
„straciły kierownika” ponownie zaczęły skubać trawę. Spokój i bezruch wrócił na
polanę. Remanent wykonany na własnym ciele nie wykazał strat w tkankach
„twardych” i „miętkich”. Postanowiłem więc zostać tropicielem. Tak mi się
„jawiło”, że koń pobiegł sobie kawałeczek i gdzieś tam za lasem spokojnie stoi
i skubie trawkę. Ślady są widoczne, więc znajdę draba i pojadę do domu. Nie
dawała mi tylko spokoju myśl, że pasterz wszystko widział i wtopa będzie na
całą Lipnicę…
Mijam sobie jeden lasek, potem drugi. Konia niema a droga stała
się kamienista i z tropiciela przemieniłem się w tego żołnierza, co to wracał z
niewoli ze spuszczoną głową. Trzeba było ogłosić porażkę i jednocześnie
uspokoić Dorotkę. Dzwonię więc do znajomego (jego sieć ma w Lipnicy lepszy
zasięg) i mówię, że jakby tak sobie jechali przez wieś z tej bacówki i człapał
gdzieś Ramziaty, to ja sobie dojdę za jakieś dwie godziny i w ogóle to nic mi
nie jest, tylko „z buta” idę więc troszkę to zajmie… J. Spoko, rzecze kolega.
Jesteśmy już w domu a Twój koń był tu przed nami. Uspokojony zmierzałem dalej
do celu. Maszerowałem prawie jak Szwejk do Czeskich Budziejowic, do swojego
pułku. Sytuację, jaka rozegrała się tymczasem w domu, poznałem z opowiadań.
Dorotce, gdy usłyszała, że „nic mi nie jest”, włączyła się w
mózgu czerwona lampka i rozległ się dzwonek. Ciągły, nie przerywany,
oznaczający najwyższy alert. Podobno moje słowa „nic mi nie jest” zostały
zrozumiane jakobym leżał gdzieś pod świerczkiem z bebechami na wierzchu i
żegnał się ze światem tocząc wokół gasnącym spojrzeniem…
Wskoczyła na Ramzesa i w dzikim pędzie pognała w kierunku
bacówki na poszukiwania. Niestety popędziła znaną drogą wzdłuż granicy.
„Bacówkowi” już wiedzieli, że „wyglebiłem” i koń mi uciekł a paszcze mieli
podobno uśmiechnięte. Wiedzieli przecież, że żyję. Dorcia, również galopem
wróciła do domu. Biedny Ramziaty! Chyba żałował, że mnie opuścił (taką mam
przynajmniej nadzieję). Zadzwonił kolega z pytaniem jak mi się idzie. „Dochodzę
do asfaltu” rzekłem. „Już po Ciebie wyjeżdżam”!. Ostatnie pół kilometra
przemierzyłem siedząc wygodnie na siedzeniu pasażera.
Na podwórku zastaliśmy Komitet Powitalny i Dorotkę. Jej
twarz w dalszym ciągu wyrażała obawę, czy kolega przywiózł mnie, czy mojego
ducha. Kolega Adam, były żołnierz, w lot zrozumiał sytuację! Paweł! Baczność!
Prawa ręka w górę! Opuść! Lewa ręka w górę! Opuść! Prawa noga w górę! Opuść!
Lewa noga w górę! Opuść! Widzisz, Dorotka! Nic mu nie jest!
Pierwszy raz w życiu widziałem tak szybką zmianę wyrazu
twarzy. Niedowierzanie i niepewność zniknęły a zastąpiła ją nieopisana radość.
„Nerw” puścił i powitaniom nie było końca.
Pozostało tylko załatwienie na bacówce, aby wieści o
„rączym” jeźdźcu nie rozniosły się zbyt szeroko. Podczas kolejnej wizyty, już
bez przygód, skosztowaliśmy nie tylko żętyc ki i cała sprawa została skryta
gdzieś w pomroku dziejów.
I tak to się dzieje, gdy koń „za bardzo” lubi biegać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz