Zostawiłam całą moją menażerię na pastwę losu i sobotniego czasu poranno - przedpołudniowego, a sama, po wypuszczeniu koników na pastwiska, odpaliłam Doblowoza i pojechałam do Orawki na poszukiwania zaginionych tegorocznych grzybów.
Michaś i Krzyś mieli pierwszy dzień od przyjazdu do Lipnicy, kiedy nie szli zaraz po śniadaniu na spacer - taki bonus po miesięcznej, codziennej służbie leśnej. A ja mogłam chodzić po lesie bez ciągłych próśb o jedzenie, picie, chusteczki i sto tysięcy innych rzeczy. Od czasu do czasu lubię sobie z takiego luksusu skorzystać, a akurat się taka okazja na pierwszy dzień sierpniowy nadarzyła.:)
Poranek był zimny (tylko 8 stopni), więc ubrana "na cebulkę" ruszyłam w kierunku lasu, w którym niedawno byliśmy z Michałkiem i Krzychem, ale od drugiej strony, gdzie teren poszukiwań jest bardziej dostępny. Tym razem chciałam spenetrować miejsca w części lasu, do której dzieci nie zabieram ze względu na ostre podejścia, cierniowe zarośla, młodniki samosiejek, czyli ogólnie dlatego, że byłoby im tam za trudno chodzić.
Do lasu wkroczyłam parę minut przed szóstą. Ręce miałam skostniałe i było mi zimno przez pierwszą godzinę chodzenia. I na domiar złego nie znalazłam nic, co nadawałoby się do umieszczenia w koszyku. Napotykałam tylko borowiki żółtopore (dawniej grubotrzonowe), które mimo suszy miały dość chęci do życia i wypchnęły się ponad twardą skorupę. Trochę byłam na nie zła, że im się udało, a żadnym innym borowikowatym ta sztuka w sposób zadowalający nie wyszła.
Dopiero po ponad godzinie laso-chodzenia zobaczyłam pierwszego poćka (browika ceglastoporego), który skorzystał z wilgoci zgromadzonej przez mech i wyrósł i nawet za bardzo nie dał się zjeść leśnym stworzonkom, spragnionym grzybowego smaku tak samo jak ja.
Później trafiałam na rodzinki kurkowe (tym razem były to wyłącznie pieprzniki jadalne), kilka gołąbków kunowych i jadalnych oraz jednego jeszcze pociusia. Tak chodząc sobie przez ponad cztery godziny, zapełniłam dno koszyczka, rozgrzałam sie, a nawet zgrzałam (powoli robiło się upalnie) i naleśniłam się samotnie "na full".
Później trafiałam na rodzinki kurkowe (tym razem były to wyłącznie pieprzniki jadalne), kilka gołąbków kunowych i jadalnych oraz jednego jeszcze pociusia. Tak chodząc sobie przez ponad cztery godziny, zapełniłam dno koszyczka, rozgrzałam sie, a nawet zgrzałam (powoli robiło się upalnie) i naleśniłam się samotnie "na full".
A w lesie widać już, że lato powoli nabiera barw kierujących je ku jesieni - poziomki już praktycznie się skończyły, borówkowe resztki można jeszcze poskubać tylko miejscami, na krzewach czerwieni się bez koralowy, a jarzębina powoli staje się pomarańczowa.
A to już droga moja powrotna przez łąki orawskie do parkingu "Pod Danielkami" wiodąca. Po lewej ręce widnieje Babia, po prawej widok na Tatry. Można iść i iść...
Kiedy dojechałam na podwórko, Pawełek rzucił się pomagać w niesieniu pełnych koszy, Kryś z zachwytem oświadczył: "Ale dużo kurek znalazłaś!", a Michałek orzekł, że piękną kompozycję w koszyku swoim uczyniłam.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz