Stało się - nadszedł ten pierwszy dzień, w którym mój Michałek stanął w progu szkoły, został łyknięty przez system obowiązkowej edukacji. Nic, tylko się cieszyć powinnam. Tymczasem uświadamiam sobie, że wkrótce okaże się, że pani wie lepiej i więcej niż mama, a towarzystwo kolegów jest cenniejsze od mojego. Czas, ciągle ten czas szybko umykający i zamykający kolejne etapy we wspomnieniach. Dopiero wybieraliśmy szkołę dla Michasia, dopiero oswajaliśmy nowe miejsca, a tu nastało JUŻ. I muszę przyjąć to z godnością miast ronić łzy za mijającym błyskawicznie dzieciństwem moich chłopców.
Dzień przed - jedyny dzień, jaki mieliśmy po powrocie z Lipnicy - biała koszula zakupiona (eleganckie spodnie musiały oblecieć jeszcze tę okazję), reszta stroju galowego odebrana w szkole i pierwsze przymiarki w domu. Nic to, że kamizelka za wielka, a krawat dopiero trzeba zawiązać - Michaś cały dumny i blady, a Krzychu ze łzami w oczach. Też by chciał, żeby mu poświęcić tyle uwagi, co bratu, wszak idzie do NOWEJ ZERÓWKI! Obietnica, że będzie mu zdecydowanie wygodniej w krótkich portkach i koszulce na niewiele się zdała, ale już obietnica, że za rok też dostanie szykowny mundurek, podziałała jak balsam na jego płaczącą duszę.
Poranek nerwowy - szybko, szybko, bo się spóźnimy! Śniadanie, ubieranie... Ufff... Wychodzimy. Najbardziej podekscytowany sytuacją Pawełek nie może odnaleźć swoich kluczy i tradycyjnie już opóźnia wyjście. Wreszcie jedziemy, chłopcy siedzą spokojnie, a Pawełek pokrzykuje na mnie, że źle jadę i zaraz się w coś wpakuję - znowu sobie zapomniał, że jestem najlepsiejszym kierowcą na świecie i nie przyjmuję do wiadomości żadnych jego uwag w kwestiach prowadzenia.
Dojeżdżamy (w nic nie wjechałam ani też nie spowodowałam żadnej katastrofy w ruchu lądowym, powietrznym ani nawet morskim). Odprowadzamy najpierw Krzycha. Scenariusz znany z dwóch lat przedszkola - moje dziecię maleńkie przywiera do mojej prawej nogi i ze łzami w oczach szepcze:"Mami, mami..." Normalnie pół serca mamowego krwawiącego z Krzychem zostało, ale czas gonił i trzeba było iść do szkoły.
Dochodzimy do szkolnej bramki, a tam grupka rodziców ze swoimi galowymi pociechami stoi i stwierdza, że szkoła zamknięta. Pawełek, uradowany wielce, gotów był w sekundzie do odwrotu, ale ja, nauczona już przedwakacyjnym doświadczeniem, pchnęłam bramkę z całej mocy i okazało się, że szkoła jest jednak otwarta. Odświętnie ubrani uczniowie, niewiele myśląc, pognali do drzwi, a rodzice, patrząc na mnie z szacunkiem:), podążyli w ich ślady. Zawołałam jeszcze Michałka, żeby zrobić fotkę przed wejściem i po chwili byliśmy już w wewnątrz budynku.
Oczekiwanie na rozpoczęcie było drogą przez mękę - w pomieszczeniu robiło się coraz duszniej, a dzieci coraz bardziej się nudziły. Z tych nudów Michaś zaczął liczyć, dodawać i mnożyć, a ponieważ jego mamrotanie docierało do najbliżej siedzących rodziców, widziałam, że zrobił takie wrażenie, jakby co najmniej wypowiadał zaklęcia.
Wreszcie się zaczęło - krótki występ, prezentacja nauczycieli, oklaski. Uroczystość przebiegłaby bez zakłóceń, gdyby nie dzwonek Pawełkowego telefonu... Później wizyta w sali, gdzie pierwsza klasa będzie zdobywać wiedzę i wolność - można zrzucić strój galowy i bawić się do wieczora, być znowu malutkim Michałkiem, a nie poważnym pierwszoklasistą.
Kiedy wyszliśmy przed budynek, Pawełek oddzwaniał, a swoją rozmowę zaczął:"Witam panie ministrze! Nie mogłem rozmawiać, bo byłem na rozpoczęciu roku szkolnego..." Miny rodziców, w których tłumie opuszczaliśmy szkołę - bezcenne.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz