Zimowa Dolinka to nasza nazwa, menażeryjna. Wzięła się stąd, że kiedy pierwszy raz, bez dzieci jeszcze - Pawełek i ja trafiliśmy do niej, powitała nas śnieżycą i temperaturą niższą co najmniej 10 stopni niż kilkaset metrów wcześniej. Przed dolinką świeciło słońce, lepiężniki kończyły kwitnienie, a po wejściu we wrota nowo poznawanego wtedy terenu, zobaczyliśmy śnieg - na ziemi, drzewach, w powietrzu, a wegetacja była opóźniona co najmniej o trzy tygodnie.
Kiedy w tym roku smardze pokazały się wyjątkowo wcześnie, liczyliśmy na tę dolinkę właśnie, gdzie wszystko jest później. Jednak niezbyt ciepła aura drugiej połowy kwietnia sprawiła, że podczas smardzowej majówki w Zimowej Dolince było miejscami jeszcze całkiem śnieżnie i na smardze w tych miejscach trzeba będzie jeszcze poczekać.
Nie zrezygnowaliśmy ze spaceru w Zimowej Dolinki, ponieważ jest to jedno z piękniejszych miejsc na mapie naszych smardzowych wędrówek. Pojechaliśmy tak dziewięcioosobową ekipą na dwa samochody. Znaleziona na skraju dolinki, wyrośnięta piestrzenica kasztanowata dawała nadzieję znalezienia również smardzów.
Dzieciaki zobaczyły śnieg i oszalały - biegali w czwórkę od rowu do rowu, szukając głębszego śniegu, w którym można się było wytarzać, robić z niego śnieżki i rzucać nimi do siebie i biednego Pawełka, który, nie wiedzieć czemu, stał się dla dzieciarni najwdzięczniejszym celem. Szło nam się wesoło i tylko brak grzybków nieco obniżał poziom doskonałego nastroju.
Wreszcie, w nasłonecznionym miejscu trafiło się kilka interesujących nas owocników. Ten z powyższego zdjęcia był jednym z większych... Mimo pozyskania ponad dwudziestu sztuk, koszyczek nadal wyglądał bardzo kiepsko...
Na kolejnych w miarę nagrzanych słońcem miejscach widzieliśmy mnóstwo maleńkich smardzyków. Takich centymetrowych zapałczaków nie było sensu pozyskiwać - zostały na swoich miejscach i czekają na swojego znalazcę albo dokonanie żywota.
Kiedy dorośli zajmowali się wypatrywaniem smardzowego żłobka, dzieciaki zabrały się za budowanie tamy i nie bardzo chciały opuścić to miejsce w celu przemieszczenia się gdzieś dalej.
Dzieci zostały nad strumykiem pod opieką cioci, a my z Pawełkiem dotuptaliśmy sobie do końca dolinki. Tak naprawdę udało nam się to po raz pierwszy, bo zawsze albo pogoda nie sprzyjała aż tak dalekiemu wędrowaniu, albo mieliśmy już zapełnione koszyki i nie było potrzeby dalszego maszerowania.
Wracaliśmy tą samą drogą. Kiedy byliśmy już przy samochodach, zaproponowałam Izie przeszukanie pobliskiego terenu, na którym rosną co roku kolonie czarek. Chciałyśmy porobić słoneczne fotki tym uroczym grzybkom. Ponadto miałam nadzieję, że przy okazji czarkowania znajdziemy chociaż parę smardzyków. Koszyk bowiem nadal prezentował się żałośnie. Michaś z Krzychem zostali pod Pawełkową opieką i trenowali równowagę chodząc po pniach ściętych drzew, reszta towarzystwa odjechała, a my ruszyłyśmy we dwie, żeby uratować smardzowy honor wyprawy.
Wśród mocno już zestarzałych czarek natrafiłyśmy na pojedyncze smardze, mocno doświadczone przez los - przemrożone i objedzone przez stworki leśne. Niewiele miejsca w koszyku zajęły.
Chodząc tak od czarki do czarki, wpadłam na genialną myśl, którą natychmiast podzieliłam się z Izą. Nie protestowała przeciwko przejściu jeszcze kilkuset metrów i przedarciu się przez chaszcze, aby spenetrować obiecująco wyglądający teren.
To był strzał w dziesiątkę! Oprócz motylków strzegących wejścia na smardzowe poletko, napotkałyśmy jeszcze jednego strażnika.
Przy jednym z kilkudziesięciu smardzów siedziała urocza żabka, która wdzięcznie pozowała do zdjęć. Robiąc fotki zaklętemu w żabę księciu, strzelałyśmy wokół wzrokiem i nasza radość była coraz większa - tu smardz, tam dwa, pół metra dalej kolejny! Kosiłyśmy aż miło. Udało się napełnić ponad pół koszyka - można już było wracać do Polski bez wstydu.:)
Mimo niezwykłej obfitości w tym jednym miejscu, był to najskromniejszy pozysk w czasie naszej smardzowej majówki.
Popołudnie spędziliśmy przy suto zastawionych stołach ustawionych w lipnickiej kolibie na "naszym podwórku". Dzieciarnia miała swoje atrakcje podwórkowe i nie wiedziała czym się zająć najpierw, a czym później. Od wesołej zabawy trudno było odwołać chłopców na posiłek. Za to wieczorem trzeba ich było zanieść do łazienki, bo już nie mieli sił, aby dotrzeć tam na własnych odnóżach.
Dorotko!
OdpowiedzUsuńNie dotarliśmy do końca Zimowej Dolinki. Byliśmy zaledwie w jej połowie. Można natomiast powiedzieć, że byliśmy w jej najwyższym miejscu.
W miejscu, w którym dolinkowa droga "zawraca z powrotem" kierując się znów w kierunku głównej, asfaltowej drogi.
Przed nami pokonanie całej Zimowej Dolinki, trzeba tylko kierowcy, który przestawi zaparkowany samochodzik z wlotu dolinki do jej wylotu (lub odwrotnie). :)
Paweł zwany Pawełkiem
Smardzów nie spotkałem (nie znam ich ) mimo ze słyszałem że to rarytas - uczta godna królewskiej -Ale wczoraj udało mi się przynieś z małego zagajnika (sosnowego 15 maślaków -słyszałem ze ktoś znalazł w lesie koło Nowej Dęby (Podkarpackie) cały kosz maślaków - i kozaka -Pozdrawiam Serdecznie
OdpowiedzUsuńZa smardzami warto się rozejrzeć, bo w tym roku rosną w wielu miejscach.
UsuńA maślaczków gratuluję! Wiem, że już się pojawiły, bo znajomi nazbierali cztery koszyki w okolicach Stąporkowa. Z każdym dniem będą się pojawiać kolejne gatunki grzybasów. Byle im wilgoci nie zabrakło.:)
Pozdrawiam serdecznie!