To była upalna niedziela. Nawet porannych mgiełek za bardzo nie było. W ten ostatni lipnicki dzień wyruszyliśmy w stronę zabacówkowego lasu całą kolumną - za naszym Doblowozem jechały jeszcze dwie bryki wypakowane spragnionymi oscypków i grzybów lipnickimi gośćmi. Jeden samochód odłączył się i pojechał na bacówkę, a my oraz Paweł z rodzinką podjechaliśmy jeszcze kawałek, do ulubionego Krzysiowego lasu.
Podczas tego ostatniego wakacyjnego grzybobrania nie sfociłam ani jednego grzyba - z jednej strony dopadła mnie melancholia, z drugiej gromadka dzieciaków biegających, zadajacych pytania, znajdujących grzybki. Krzychu robił za eksperta i odpowiadał na część pytań o znalezione grzyby. Nieoceniony był też Paweł (Paweł - gość, w odróżnieniu od mojego Pawełka:)), dzięki któremu mogłam się na chwilę wyalienować z rozentuzjazmowanego tłumu młodych grzybiarzy. Dziewczynki dość szybko się zmęczyły i zaczęły narzekać na upał i bolące nogi, więc zapakowaliśmy dzieciaki do samochodów i moi chłopcy (+ Eryk) z tatą, a Maja i Nela z Mają pojechali do bacówki. My z Pawłem mogliśmy odbyć jeszcze kawałek samotnej wędrówki.
Dotarliśmy i my na ostatnie wakacyjne serki. Wtedy kapnęłam się, że nie mam jeszcze żadnych zdjęć. Wdzięczna modelka Maja pozwoliła na zapełnienie karty serią uroczych zdjęć. Chłopcy byli zajęci zupełnie czymś innym - ostatni raz w czasie wakacji obsiedli bacówkowe ogrodzenie i ujeżdżali je z zapamiętaniem. Tym razem obeszło się nawet bez upadków.:)
Po powrocie do domu udokumentowałam efekty grzybobrania. Co najmniej trzy razy tyle zostało od razu w lesie, zjedzone przez robale.
Po południu, kiedy upał nieco zelżał, a nasi goście odjechali do swoich domów, wzięłam Latonę na ostatni, sentymentalny spacer. Chciałam odwiedzić kilka miejsc bliskich mojemu sercu. Przemieszczałam się powoli, kontemplując widoki, a moja wierna towarzyszka spacerów doskonale wyczuła mój nastrój, bo była zdecydowanie mniej wyrywna niż zazwyczaj.
Na koniec pojechałam do lasku, w którym od połowy lipca wypatrywałam co kilka dni pojawienia się rzadkiego, a nawet bardzo rzadkiego grzybka. Właściwie to już nie miałam nadziei, że się pojawi, ale jakiś wewnętrzny przymus kazał mi tam właśnie skierować konia. Latona nie lubi tej dróżki - grząskie bagienko, kamienie i wąska ścieżka dnem wąwozu - taki trudny i nieprzyjemny dla końskich kopyt teren. Ale pancia kazała, to trzeba było iść.
W znanym miejscu zeskoczyłam na ziemię i zaczęłam przepatrywać mchy. Po rozgarnięciu ich, pokazał się jeden jedyny, maleńki i młodziutki owocnik. Wyrósł! Na ten ostatni dzień. Gdybym nie zsiadła i nie przeszukiwała mchów, nie zobaczyłabym jej z konia - była zupełnie ukryta.
To Hydnellum floriforme - rzadka, chroniona kolczakówka. Znalazzłam ją po raz pierwszy kilka lat temu, w tym właśnie miejscu. I przez kilka lat wyrastała w tym samym niemal miejscu, między połową lipca, a początkiem sierpnia. Wyjatkiem był rok ubiegły - upalny i suchy. nie rosły wtedy praktycznie żadne grzyby, nie wyrosła i ona. W tym roku czekałam na nią i sprawdzałam miejscówkę niezwykle często, bo chciał ją zobaczyć i sfotografować znajomy miłośnik grzybów. A ona wywinęła taki numer, ze wyrosła z miesięcznym opóźnieniem... Była piękna i nawet miała kropelki, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Taki bonus przed odjazdem.
I jeszcze widok na graniczną łąkę, cztery koźlarze zabrane ze znajomego miejsca i powrót na lipnickie podwórko, na ostatnią noc.
Poniedziałek był jednym z dłuższych dni w moim życiu - zaczął się tuż po czwartej. Pakowanie, sprzątanie stajni, składanie padoków, sprzątanie lipnickiego domu. 13.00 - samochody prawie spakowane, stawiam na gazie obiad dla chłopaków (tylko do odgrzania - zostawiłam specjalnie na tę okazję z dnia poprzedniego). Telefon - pan, który miał przyjechać z transportem na duże konie, nie dojedzie na 15.00, jak się umówił; będzie najwcześniej o 19.00. Przyczyny niezależne od niego, ja oczywiście rozumiem, ale cały mój plan powrotu poszedł się paść. Dałam chłopakom krupnik z solidną wkładką, przeszła burza (zlewa była straszna - ściana deszczu). Pawełek drzemnął się po obiedzie, chłopcy dopominali się już powrotu (zabawki spakowane, koledzy i koleżanki odjechali, więc im się trochę nudziło), ja dopakowałam resztę betów i po 15.00 wyekspediowałam Pawełka z dzieciakami do domu. Ja musiałam czekać na przyjazd samochodu po konie. Po burzy zrobiło się zimno, a wszystkie moje cieplejsze ubrania pojechały już do Krakowa... Zostałam w koszulce i legginsach; zaczęło mnie telepać. Uświadomiłam sobie wtedy, że zjadłam tylko jakieś resztki kanapek po śniadaniu dzieci i jestem piekielnie głodna. A tu chałupa pusta - wszystko spakowane, nie ma nic...
Dostałam informację, że moi chłopcy dotarli, rozpakowują się i zrobią zakupy z listy. W tym samym czasie znajomi, którzy mieli zostać jeszcze dwa dni, zaproponowali mi kawę okraszoną ciachem. To było chyba najsmaczniejsze ciastko, jakie w życiu jadłam.:) W dodatku moje urodzinowe.:) Poczęstunek postawił mnie na nogi. Mogłam czekać dalej. Co chwilę przechodził deszcz. Miałam nadzieję, ze ustanie całkowicie, ale nic sobie z moich nadziei nie robił.
O 19.03 na lipnickie podwórko zajechała przyczepa po Latonę i Ramzesa (przyczepka na kucyki stała od dawna przygotowana na małych podróżników). Zapakowaliśmy najpierw kucyki, później duże konie. Wsiadły szybko i sprawnie - aż byłam mile zaskoczona taką współpracą z ich strony. Ruszyliśmy, po szybkim pożegnaniu z gospodarzami o 19.23 - pierwszy samochód z dużymi końmi, za nim ja z kucorami w przyczepce. Początkowo droga była prawie sucha i jeszcze nie było ciemno; później zrobiło się mniej przyjemnie - ciemności, deszcz, mokra droga... I spieszący się kierowcy, wyprzedzający na podwójnej ciągłej i wbijający się między jedną, a drugą przyczepkę. Takich świrusów najwięcej dopadło nas na podjazdach w Skomielnej i Naprawie; kto tam bywał, to wie jaka to droga...
Zaliczyłam trzecią w życiu jazdę z przyczepą z żywymi stworzeniami, pierwszą po ciemnościach i w deszczu... Teraz dam radę wszystkiemu.:) Koniska dojechały szczęśliwie do węgrzczańskiej stajni. Na rozpakowaniu ich i sprzętu końskiego zeszło trochę czasu. Do domu dotarłam o północy. Pawełek czekał z pizzą schowaną pod kołderką, żeby nie wystygła (i tak jej się udało) i z piwem w lodówce. Byłam tak padnieta, że niewiele z tego nocnego wieczoru pamietam.
Jesteśmy w Krakowie. Kolejne lipnickie wakacje za nami. Jutro ruszamy na rozpoczęcie roku szkolnego.:)
Trudy przemieszczeń za Tobą teraz nowe wyzwania może mniej grzybowe dla odmiany
OdpowiedzUsuńOj tak... Pobiegałam już za szkolnymi przyborami, trochę odgruzowałam mieszkanie (dwa miesiące męskiego gospodarzenia zrobiły swoje), ale dzisiaj, po rozpoczęciu roku szkolnego, przebieramy się i jedziemy "na szmaciaki".:)
Usuń