Piątek zachwycił jeszcze przed wschodem słońca - zanim wystrzeliło znad linii horyzontu, całe niebo wyglądało jak pomarańczowo-różowe morze. I wiało z południa - wiatr od gór niesie zawsze trochę czystszego powietrza i przegania krakowskiego "smoga". Wymarzony dzień na zrobienie czegoś miłego dla siebie. Tymczasem czekało mnie plątanie się po paru instytucjach, które mają niby służyć obywatelowi, ale często o tym zapominają. I jeszcze prezenty na urodziny koleżanek Michałka i Krzysia. Ostatnio nie ma tygodnia, żeby jeden albo obydwaj nie byli proszeni na imprezy urodzinowe...
Odwiozłam chłopaków do szkoły, porzuciłam samochód w garażu i przesiadłam się do tramwaju. Udało mi się w miarę szybko obskoczyć parę koniecznych punktów na mapie "załatwień"; teraz trzeba się było przedostać do jakiegoś sklepu z zabawkami i zrealizować zamówienie urodzinowe - samochodziki metalowe dla jednej dziewczynki (bo lubi, a nie ma) i "obojętne co", ale coś "dziewczyńskiego". Wolę kupować prezenty dla chłopaków - konkretnie powiedziane co; jeżeli dochodzę do wniosku, że za drogie, wybieram tańszy zamiennik i już. A tu szukaj "czegoś dziewczyńskiego" i to jeszcze "obojętnie czego". No dobrze, uporałam się i z tym - samochodziki i coś różowego włożyłam do plecaka, dołożyłam do tego zakupy z piekarni i jarzyniaka, spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że zdążę przebiec sprintem przez park i kawałek osiedla zamiast wozić się znowu tramwajem.
Jak wymyśliłam tak zrobiłam. W parku oczywiście zwolniłam krok i zaczęłam się rozglądać, nie tylko za wiewiórkami, ale i za grzybkami, które w takich miejscach muszą przecież być. Pierwszego wypatrzyłam trzęsaka pomarańczowożółtego. Był widoczny z daleka - swoim jaskrawym kolorem odcinał się wyraźnie od szarej już ściółki. Popatrzyłam sobie na niego i ruszyłam dalej. Ale żal mi się zrobiło, że nie mam go na fotce... Zatrzymałam się i zaczęłam grzebać po plecaku - żeby wydobyć aparat, musiałam wydostać to wszystko, co upchałam nad aparatem. Udało się - wydostałam aparat, upchałam z powrotem wszystkie zakupy do plecaka, obfociłam trzęsaka i rozejrzałam się wokół.
Tuż obok,na patyczkach usadowiła się rodzinka żagwi zimowych. Ktoś już coś przy nich majstrował, bo jeden owocnik leżała wyrwany; wykorzystałam go do zrobienia zdjęcia hymenoforu. Dwa owocniki były mocno obgryzione przez ślimaki, którym najwidoczniej nie przeszkadza, że grzybek ten jest bardzo twardy.
Zatrzymałam się na moment przy ostatnich już owocach trzmieliny, która zawsze przyciąga wzrok.
Później wypatrzyłam staruszki grzybówki, nieźle już obsuszone.
W rozgrzebanych liściach częściowo leżała, częściowo jeszcze stała gromadka gąsówek mglistych - całkiem młodziutkich. Nie spodziwałam się, że jeszcze w tym roku takie świeże przedstawicielki tego gatunku uda mi się spotkać, bo od dłuższego już czasu widywałam tylko zestarzałe i mocno wyrośnięte. A te wyglądały jakby się dopiero co wykluły z grzybni. Jakiś poszukiwacz zdąży je dokładnie obejrzeć, wyrywając kilka owocników - doszedł widocznie do wniosku, że to niezjadliwe grzyby, bo pozostałe zostały w stanie nienaruszonym.
Na koniec trafił mi się rarytasik, jak na miejski park - spora gromadka gąsek ziemistoblaszkowych. To były ostatnie parkowe grzyby, przy których się zatrzymałam. Poczucie obowiązku zmusiło mnie do zerknięcia na zegarek, czego skutkiem był szybki truchcik w kierunku domu połączony z udawaniem, że już nic nie widzę.;)
Może grzybki nie rewelacyjne i w niewielkich ilościach, ale dzięki nim na chwilę oderwałam się od rzeczywistości i ze świeżymi siłami pojechałam po chłopaków do szkoły.:)
Super przyjemnie się czyta . Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam serdecznie.:)
Usuń