Po kilku mroźnych dniach i pierwszym śniegu ślad nie pozostał. Rano na termometrze strzałeczka wskazywała temperaturę powyżej zera (od poniedziałku monitorujemy to dokładnie, bo Michaś ma za zadanie zrobić tygodniową relację pogodową). Dobrze, że akurat w taki ciepły dzień udało mi się wyrwać do koni i lasu. Dzięki takim przedpołudniom łatwiej znieść depresyjne ciemne i długaśne popoołudnio-wieczory.
Żeby dostać się do stajni, musiałam pokonać szereg przeciwności, które wyrastały przede mną i wcale nie chciały się przesuwać. Kto miał okazję przemieszczać się przez Kraków, wie jak to jest z tą jazdą. Wytraciłam sporo cennego czasu na odstanie w korku.:(
Ale w końcu dojechałam. Teraz jeszcze "tylko" półgodzinne zdzieranie z Latony zaschniętej maseczki błotnej i można było pognać do lasu w Bosutowie. Przed laty rosło w nim sporo rozmaitych gatunków grzybowych - na przykład soplówki bukowe, które właśnie tam spotkałam po raz pierwszy w życiu. Niestety czas i ludzie podziałały na niekorzyść grzybowego bogactwa - w wyniku rozjeżdżania ściółki quadami i crossami wiele grzybów wyprowadziło się stamtąd.
No dobrze, coś jednak zostało.:) Na pewno nie brakuje zwierzyny, która przystosowała się do bliskości hałasujących ludzi i niespecjalnie się nimi przejmuje. Zarówno w lesie, jak i na polach, żeruje mnóstwo zajęcy i sarenek. Kilka z nich wypatrzyła Latona i czujnie nastawiła radary zastanawiając się: Gonić? Uciekać? Skończyło się na wymianie spojrzeń; sarenki pomaszerowały w stronę pola po kukurydzy.
Chwilę później na zwalonym drzewie wypatrzyłyśmy kilka kępek zimówek aksamitnotrzonowych (płomiennic zimowych). Dla Latony to nic ciekawego - małe, nie rusza się - nie warto na nie zwracać uwagi.
Niedaleko od tych pierwszych grzybków mój wzrok padł na kolejne zgromadzenie zimówkowe. Były tak śliczne, świeżutkie i pięknie wybarwione, że uległam ich urokowi - zsiadłam z Latony, przyklękłam na ściółce, ale tylko na moment,bpo natychmiast poczułam wilgoć i zimno - strasznie porządnie ta ściółka domoczona była. Musiałam wybrać jakąś inną dogodną do zdjęć pozycję.
Trochę się powierciłam, parę zdjęć zrobiłam. Lubię fotografować zimówki; to bardzo wdzięczne do zdjęć grzybki. Te dzisiejsze zasilą moje zimówkowe archiwum.
Kiedy chowałam do kieszeni aparat, Latona odetchnęła z ulgą - koniec zdjęć, można będzie WRESZCIE pójść dalej. Popatrzyłam na zimóweczki - takie ładne! Może by je zebrać do kaptura? Latona, która doskonale zna się na grzybobraniu, bo niejednokrotnie już ze mną pazerniaczyła, wiedziała, co się święci. Spojrzała na mnie z politowaniem i wyrzutem, a jej wzrok mówił:"Pancia, pogięło cię? Będziesz zbierać tę drobnicę, a ja się będę tu nudzić? I już więcej nie pobiegamy, żeby ci się grzybki nie roztrzepały? Wsiadajże i chodźmy! Przecież mnie na spacer wzięłaś..." I trąciła mnie pyskiem pokazując wymownie kierunek na siodło.
No cóż... Pożegnałam zimówki, zostawiając je na pastwę losu w listopadowym lesie i ruszyłyśmy na poszukiwanie czegoś jeszcze.
Drzewa już całkiem pozbyły się listnego balastu i zapadły w sen zimowy. Tylko dęby zachowały swoje szeleszczące czuprynki. Za to na ziemi opadłych liści leży mnóstwo. Gdyby je dobrze porozgarniać, pewnie odkryłoby się pod nimi jakieś grzybowe życie, ale z końskiej wysokości udało mi się wypatrzeć jedynie maślanki i kępę łuskwiaków. Nie było za to ani jednego uszaka bzowego, co mnie nieco dziwi, bo pogoda dla nich rewelacyjna.
Pospacerowałyśmy po lesie jeszcze z godzinkę, a później, wracając przez pola rozładowałyśmy w galopie nagromadzoną energię - trzeba wykorzystać ostatnie ścierniska, jakie jeszcze zostały.
Koleżanki Latony czekały na nią na padoku - przywitała się z nimi przez ogrodzenie, przeliczyła czy wszystkie są (jak na szefową stada przystało) i spokojnie zeszłyśmy na stajenne podwórko.
Kiedy rozsiodłałam Latonę i puściłam wolno, ta, zamiast skierować swoje kroki do stada, wybrała kawałeczek zieloności, jaki pozostał w jej zasięgu. Jeszcze się zima nie zaczęła, a koniska już są stęsknione za zielonką i smakują im najgorsze chabździe, na które nawet nie spojrzały w lecie.
Chwilę jej dałam poskubać, ale czas naglił - musiałam wrócić przed największymi korkami popołudniowymi, żeby zdążyć po chłopaków do szkoły. Przekupiłam ją więc garścią końskich cukierków i zaprowadziłam do stada. Ramzes przyszedł się od razu witać i pokazać jak się mistrzowsko opanierował...Pożegnałam błotne konie i pognałam do innych zajęć.
świetne te Twoje połączenie końsko-grzybowej pasji
OdpowiedzUsuńTylko czasu ciągle za mało na realizację.
UsuńWyobraziłam sobie jak galopujesz na Latonie i to było cudowne
OdpowiedzUsuń