Michaś i Krzyś od dłuższego już czasu wypatrywali z utęsknieniem szarych śniegowych chmur i mrozu. Takie zimowe klimaty kojarzą im się po trosze z zabawami na białym puchu, a po "większej trosze" z Mikołajem i Gwiazdką, a co za tym idzie, z prezentami (których nigdy dość). Kiedy jednak w sobotni poranek (aż niewiarygodne, że po pięknej patriotyczno - grzybobraniowej pogodzie, zrobiło się tak paskudnie zimowo) chmury nadeszły i sypnęły deszczem ze śniegiem, moje chłopaki, z tym najstarszym na czele, odmówiły współpracy. W związku z biernym oporem porzuciłam całą trójkę marudów w domu (zrobiłam im kanapki, żeby z głodu nie pomarli) i pojechałam, jak zwykle w sobotę, do koni. Wszyscy stali sobotni bywalcy stajni byli w ciężkim szoku, że chłopaki wybrały domową samotność zamiast towarzystwa i dobrej zabawy. Szczególnie zawiedziona była Zosia, która przyjechała z mamą w pełnej gotowości do wspólnych z chłopakami szaleństw w śniegu, deszczu i błocie... No cóż... Zamiast nich poszalałam sobie ja, ale nie z Zosią, tylko z Latoną. Moja dwunożna menażeria rozstawiła się wtedy przy komputerach i czekała na mnie albo raczej na obiad, który może wydać tylko mama...
Przeleniuchowali całą sobotę. W niedzielę o poranku za oknem było biało. Zapytałam czy mam sobie iść sama na spacer, czy też mają ochotę wyjść i zobaczyć to białe coś z bliska. Początkowo stwierdzili, że wyjdą na balkon, żeby pomacać śnieg. Tak się zeźliłam ich nastawieniem do wyjścia, że oświadczyłam, że na balkon nie wyjdą na pewno; jak nie chcą spaceru, to siedzą w domu i już. Znudziło mi się ciągłe mobilizowanie chłopaków, wymyślanie spacerów i kombinowanie z atrakcjami dla nich - jak nie chcą, to ich sprawa; będę mieć więcej luzu, kiedy sobie pójdę sama do lasu czy gdziekolwiek indziej.
Zorientowali się, że nie żartuję i nie zamierzam ich namawiać do wyjścia, więc w ciągu kilku sekund doszli do wniosku, że przecież bardzo chcą iść na spacer i bawić się na śniegu. Szybko się ubrali, przygotowałam im prowiant na drogę i ruszyliśmy na teren pobliskiego Zakrzówka.
Dzieciakom szybko przeszła poranna niechęć do opuszczenia ciepłego domku i zaczęli brykać po ziemi ledwie przykrytej białym puchem, który szybko zaczął znikać, kiedy tylko na niebie pojawiło się słońce. Krzychu dokazywał pokonując wielkimi skokami przeszkody powstałe z traw oprószonych śniegiem i był niepocieszony, ze nie pozwoliłam mu się wytarzać w tym, co dzień wcześniej spadło z nieba.
Mnie tak zaraz nie przeszło i nie miałam zupełnie ochoty na robienie zdjęć. Teraz trochę tego żałuję, bo niektóre widoki warte były zatrzymania w kadrze. Na fotkach zapisałam jedynie Krzycha w kilku ujęciach, bo się dopominał o utrwalenie swoich poczynań.
Oprócz śniegu był jeszcze lód na kałużach, wobec którego chłopcy nie byli obojętni. Jednym słowem, śnieg i mróz sprawiły im sporo radości. Teraz musimy się uzbroić w cierpliwość i poczekać na nowe opady, które pozostaną na ziemi dłużej niż przez pół dnia.
A kto się jeszcze cieszy z zimy? Ci, którzy mają cieplutkie futerka. Ja nie mam i jest mi ciągle zimno, niezależnie od tego co i w jakiej ilości na siebie założę.:( To chyba główny powód mojego "nieprzepadania" za zimą.
Pozytywnym skutkiem nadejścia pierwszych mrozów było rozpoczęcie sezonu kominkowego. Jak się dobrze rozpaliło, nagrzałam się od ognia.
jak dobrze mieć mamę która mobilizuje do spacerów,kiedyś zrozumieją,uściski
OdpowiedzUsuńMam nadzieję.:) Ściskamy.:)
Usuń