Plan był prosty - nie ruszamy samochodu, zabieramy jedne sanki i zielonym szlakiem z Muszyny maszerujemy na Jaworzynę Krynicką, skąd tą samą trasą zjeżdżamy na sankach do muszyńskiego domku. Trasa opisana jako łatwa nie powinna była sprawić problemu. Trzymał lekki mrozik, niskie chmury nie dawały nadziei na pojawienie się słońca. Wyruszyliśmy tuż po śniadaniu.
Pierwszy etap wędrówki prowadził drogą przykrytą śniegiem. Michałek z Krzychem na płaskich odcinkach jechali na sankach ciągniętych przeze mnie lub Pawełka. Mieliśmy całkiem przyzwoite tempo. Na granicy ubitego śniegu zrobiliśmy popas. Chłopcy pożerali kanapki, a ja wyżywałam się artystycznie na pozostałościach po szadzi, która opadała w tempie zastraszającym.
Szlak stawał się coraz trudniejszy. Na ziemi zalegał wyższy śnieg, rozjeżdżony co prawda przez jakiś traktor, ale głębokie koleiny utrudniały marsz i praktycznie uniemożliwiały wiezienie chłopaków na sankach.
Tempo nam spadło znacząco. Dodatkowo wstrzymywały nas przydrożne znaleziska. No bo jakże się nie zatrzymać przy cudnych lodowych szybach?
Widoki były przepiękne, a drzewa na tej wysokości nadal pokryte były warstwą szadzi.
Michałkowi udało się jeszcze na chwilę przekonać tatę, żeby go kawałek podwiózł. Dalej już praktycznie nie było na to szans, bo sanki z obciążeniem bardzo zapadały się w kopnym śniegu.
Kiedy opuściliśmy szlak prowadzący przez łąki i pola, usłyszeliśmy strzały. Zaklęłam szpetnie pod nosem, żeby dzieci nie słyszały. Wigilia, ludzie powinni siedzieć w domach i lepić pierogi, a nie biegać po lesie z pukawkami.
Lubię spotykać na leśnych szlakach ludzi pozytywnie zakręconych, którzy wolą spędzać czas na przedzieraniu się przez chaszcze niż siedzeniu przed telewizorem, ale myśliwych nie lubię.
A oni przyszli do lasu całą bandą, zrobili nagonkę i mordowali zmarznięte zające. Przechodziliśmy koło nich tak szybko, jak było to możliwe, to znaczy tak szybko jak chłopcy byli w stanie pokonywać szlak pokryty sporą warstwą śniegu.
Przy okazji spotkania z myśliwymi wywiązała się dyskusja z Krzychem, który postawił znak równości między myśliwym i leśnikiem. Tłumacząc mu różnice między tymi dwoma "fachami", powiedziałam (oczywiście upraszczając cała sprawę, żeby była zrozumiała dla sześciolatka), że leśnicy zajmują się lasem, opiekują się nim i wycinają drzewa na sprzedaż, a myśliwi zabijają zwierzęta. Krzyś z mojego tłumaczenia wyciągnął daleko idące wnioski i stwierdził, że leśnicy niszczą przyrodę, bo "pilą" drzewa i myśliwi niszczą przyrodę, bo mordują zwierzęta. Takie wnioski to pewnie efekt mojego stosunku do tego, co robią leśnicy i myśliwi. Zanim jednak zdążyłam się odezwać i nieco "wyprostować" to Krzychowego rozumowania (wszak nie wszyscy leśnicy tylko wycinają, a myśliwi podobno dokarmiają zwierzynę), wtrącił się Pawełek, rozwijając Krzysiową teorię i powiedział, że mama też niszczy przyrodę, bo zbiera grzybki. W ramach obrony udało mi się powiedzieć tylko tyle, że pozyskuję wyłącznie owocniki nie niszcząc grzybni. W słowa wszedł mi Krzyś, który z oburzeniem krzyknął, że my (czyli on - Krzyś i ja - mama) ratujemy grzybki zabierając je z lasu. A ratujemy je przed niechybną śmiercią ze starości i spleśnieniem. No i koniec dyskusji. Pawełkowi argumentów brakło.
Prowadząc tę dyskusję doszliśmy do części szlaku z podejściami pod górę. Szłam na przedzie ciągnąc sanki, a za mną wlokła się moja menażeria.
Śniegu znowu było więcej. Tempo spadło zastraszająco.
Nawet odpoczynek i posiłek nie zdołały wywołać znacznego przyspieszenia.
Zostałam na końcu pochodu, popędzając maruderów i ciągnąc sanki.
Krzyś zaczął pokonywać szlak na czworakach, twierdząc, że tak mu się idzie zdecydowanie lepiej. Może i lepiej się Krzysiowi szło, ale było jeszcze wolniej.
Była godzina 13 (wyruszyliśmy o 9.30), a do szczytu Jaworzyny trzeba było jeszcze pokonać blisko dwa kilometry... Była wigilia, więc opcja dotarcia na szczyt, zjechania kolejką i powrotu jakimś busem lub taksówką odpadała, bo po południu trudno byłoby dorwać jakikolwiek środek transportu. Pozostawałby powrót na piechotę w ciemnościach. Pawełek zarządził odwrót. Nie byłam zachwycona, bo nie lubię przerywać wędrówki i zmieniać planów, ale wiedziałam, ze to słuszna decyzja.
W Michałka i Krzysia wstąpiły nowe siły. Poganiała ich tez myśl, ze większość trasy pokonaja na sankach.
W zaśnieżonych okolicznościach przyrody biegli za sankami, z którymi im trochę uciekałam - na prawie płaskim terenie, w głębokim śniegu nie dało się uciągnąć dwójki na raz, a wiezienie ich pojedynczo wiązało się z kłótniami o to, kto jechał dłużej, czyja teraz kolej i tak dalej.
Krzyś przewracał się specjalnie co kilka kroków, żeby wzbudzić litość nad swoją słabością i go transportować, ale jak widziałam, ze z takiego upadku potrafi się zerwać i ganiać za Michałem tylko po to, żeby wrzucić mu śnieżkę za kołnierz, wiedziałam, że to tylko taka gra.
Większość drogi powrotnej chłopcy przebyli na sankach, zjeżdżając ze wzniesień. Ilość upadków, wywrotek, uciekających sanek, śmiechu i turlania się po śniegu - nie do policzenia i opisania. Gdyby tylko byli mniej ubrani, po takich karkołomnych akrobacjach ich cielistość byłaby koloru śliwkowego. Ale warstwy ciepłych ubrań doskonale amortyzowały upadki i nawet śladu po wywrotkach na dzieciakach nie zostało.
Jeszcze parę rzutów okiem i ostatnie kadry przed wejściem na ubity śnieg na drodze. Wróciliśmy do domu po godzinie 15, kilka chwil przed zmrokiem. Dzień okazał się za krótki na realizację naszego planu.:(
"Cudowna podróż" :-)))
OdpowiedzUsuńA jak cudownie chłopaki wieczorem padły.:)
UsuńTakie prawdziwie zimowe święta,u nas ani krzty,pada deszcz,spacery nie dla ludzi bo nawet zwierzaki niechętnie wychodzą,super macie święta,pozdrawiam i czekam na reportaże z następnych dni
OdpowiedzUsuńPo raz pierwszy mamy na święta tyle śniegu. Rok temu nie było ani śladu.
UsuńZuch chłopaki. A śniegu zazdraszczam ... :-)
OdpowiedzUsuńWczoraj śnieg topił się na całego; nawet połowa nie została.
UsuńPozdrawiamy serdecznie Brzęczymuszko!
To pisałam ja - Brzęczymucha
OdpowiedzUsuń