Śnieg zaczął sypać nocą, a prognozy przewidywały dalsze opady na cały dzień. Normalnie, prawdziwa zima! Trzeba było z niej skorzystać. Ubrania po wigilijnym spacerze zdążyły wyschnąć, więc tuż po śniadaniu opakowałam chłopaków w ortalionowe spodnie, kurtki, czapki, kaptury i co się tylko dało i ruszyliśmy na spacer do muszyńskich ogrodów sensorycznych. Miejsce znane, ale z taką ilością śniegu jeszcze nie widziane.
Pawełek, w ramach walki z efektami wigilijnego obżarstwa ciągnął sanki, na których usadowili się Michałek z Krzychem. Ich jednak też energia roznosiła (nadmiar słodyczy; ale jak leżą na stole, to trudno zabronić) i zamiast siedzieć spokojnie, ćwiczyli karate, dżudo i inne ekstremalne wygibasy.
Dlatego też po przekroczeniu Popradu, zostało im zlecone wytransportowanie sanek na górę, na której usytuowane są ogrody. Jak widać na załączonym obrazku, sanki były ciągnięto - pchane, metodą na czołgającego się wojownika. Odgłosy przy tej czynności są niemożliwe do odtworzenia, ale oscylowały w zakresie ryków niedźwiedzich, tygrysich i okrzyków bojowych wydawanych przez starożytne armie.
Tym sposobem dotarliśmy do ogrodów. W lecie musi tu być naprawdę cudnie, kiedy drzewa ubrane są w zieleń, a wszystko kwitnie i pachnie.
Ale i teraz, pod grubą warstwą śniegu jest co podziwiać. Zobaczcie zresztą sami. Niedługo było mi dane kontemplować uroki bezlistnych drzew i ogrodowych aranżacji, bo Michaś dopytywał, kiedy WRESZCIE wejdziemy na wieżę widokową, a Krzyś, kiedy WRESZCIE będziemy zjeżdżać na sankach z góry.
Porzuciliśmy zatem oglądanie zimowego ogrodu i pognaliśmy za Pawełkiem, który był już na górce, u stóp wieży widokowej. Stamtąd chłopcy zjechali kilka razy (zjeżdżało się dobrze, ale sanki do góry wyciągało się im już znacznie gorzej; zjazd był długi).
Weszliśmy na wieżę, ale widok był słabiutki, bo mgła i padający cały czas śnieg zasłaniały dalszy plan.
Stamtąd chcieliśmy się przemieścić do dolnej części ogrodów, ale żeby uniknąć schodzenia po stromiźnie z sankami (strach było chłopaków spuścić), poszliśmy okrężną, nieznaną drogą, przez dziewiczy śnieg leżący w lasku.
I znowu Pawełek spalał kalorie, które sobie zapodał dzień wcześniej. A po głębokim śniegu musiał się trochę wysilać.:)
Na dole, oprócz roślin, ogród zdobią rzeźby niekompletnie odzianych pań i panów. O ile Michaś i Krzyś nie zwrócili specjalnie uwagi na tę atrakcję, o tyle Pawełek nie pozostał obojętny na kamienne wdzięki, a nawet chciał schłodzić atmosferę przy użyciu śniegu, którego wszędzie było pod dostatkiem.
A chłopakom humory dopisywały. Uśnieżeni po uszy nie mieli ochoty na powrót.
Poszliśmy wałami nad Popradem, a tam miejsc do saneczkowanie było pod dostatkiem. Samo zjeżdżanie z górki, choć fantastyczne, trwa krótko, ale za to pokonywanie wzniesienia z powrotem to prawdziwa wylęgarnia pomysłów jak sobie utrudnić życie przy wyciąganiu sanek do góry.
Przecież gdyby jeden ciągnął, a drugi pchał, byłoby zbyt prosto. Zawsze można jeszcze wnosić sanki w rękach, przewracając się co krok i spuszczając je luzem po kilka razy w czasie jednego podejścia, co skutkowało kłótnią o to, czyja to wina.
Można też wydawać polecenia młodszemu bratu, którego nic nie wkurza bardziej od słuchania tychże poleceń...
Kiedy już nieco osłabli, Pawełek obiecał, że im postawi gorącą herbatę w pobliskiej kawiarence. Na herbacie się oczywiście nie skończyło. Były jeszcze gofry z bitą śmietaną i najświąteczniejsze ze świątecznych dań dla Krzysia - cola i czipsy. Krzyś był najszczęśliwszym Krzysiem na świecie, a Michaś, siedząc przy barze tłumaczył mu, jakie to niezdrowe rzeczy pożera i wypija oraz jakie będą tego skutki dla Krzysiowego organizmu. Tyrada Michała w najmniejszym stopniu nie zmniejszyła wyrazu błogości i szczęścia na Krzysiowej buzi napchanej śmieciowym jedzeniem. Tu, w ramach wytłumaczenia Michałka, muszę napisać, że on sam niezdrowego jedzenia prawie nie jada (za wyjątkiem słodyczy, ale w rozsądnych ilościach). Krzyś natomiast uwielbia wszystko, co niezdrowe i konieczne jest zdecydowane ograniczanie mu dostępu do tych smakołyków, na widok których cieknie mu ślinka.
Po ogrzaniu się ruszyliśmy w drogę powrotną. Śnieg sypał coraz potężniej, a kaczki wyległy na brzeg i chodziły za spacerowiczami domagając się świątecznego posiłku.
Ja karmiłam kaczki, a chłopcy zjeżdżali z kolejnej górki, już dobrze wyślizganej przez poprzedników.
Pawełek znalazł porzucone przez kogoś, pęknięte "jabłuszko" i też zaczął zjeżdżać. Niedługo to trwało, bo nadwyrężony sprzęt rozpadł się na dwie części.
Wróciliśmy na "naszą" stronę Popradu. Chłopcy rozładowywali teraz energię na siłowni.
A ja odpierałam ataki olejnego stada wygłodzonych kaczek. Rozdałam już wcześniej wszystko, co dla nich miałam; zostały tylko ciasteczka, które piekłam w Krakowie z Krzysiem. Chłopcy ich nie zjedli w czasie spaceru, teraz nie byli głodni, a kaczki owszem. Dałam bidusiom wszystkie ciasteczka, jakie miałam. Najeść się na pewno nie najadły, ale zawsze coś tam chapnęły.
Śnieg już nie sypał, tylko walił jedną ścianą z góry na dół i stawał się coraz wilgotniejszy. Chłopcy byli przemoczeni.
Zaczęłam ich poganiać, żeby ubrania zdążyły wyschnąć przed wieczorną imprezą przy ognisku.
Do domu doprowadziliśmy z Pawełkiem dwa bałwanki zamiast Michałka i Krzysia. Śnieg powpadał im za kołnierze, pod spodnie i do butów, więc konieczne było totalne suszenie. Zajęliśmy wszystkie dostępne kaloryfery, ale udało się - na wieczór mogli założyć suche i nagrzane ubrania.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz