W sobotę, kiedy wyjeżdżaliśmy od koni, zadzwoniła ciocia Agata z wiadomością, że wraz z całą rodziną pójdą z nami na niedzielny spacer. Z tylnych siedzeń, na wieść, że Robuś będzie z nami na spacerze, nastąpiła eksplozja entuzjazmu. Krzyś aż piszczał z zachwytu, a Michaś postanowił, że tym razem nie pozwoli sobie na to, by Krzyś z Robertem zrobili sobie z niego cel w kolejnych wojnach śnieżkowych.
Udało nam się zatem powtórzyć dzisiaj śnieżne szaleństwo sprzed tygodnia w tym samym, doborowym towarzystwie. Tylko miejsce było inne; tym razem pojechaliśmy do Lasu Bronaczowa.
Przyjechaliśmy na leśny parking i zanim reszta spacerowiczów dotarła na miejsce, Michałek z Krzychem zdążyli przestudiować tablicę informacyjną. Kiedy byliśmy już w komplecie i zbieraliśmy potrzebne rzeczy z samochodów, chłopcy ćwiczyli utrzymywanie się na sankach podczas ostrych wiraży. Siłą napędowa był Michaś,a pozostała dwójka wczepiała się na zmianę w sanki.
Pogoda była cudna. Zostawiliśmy za sobą szaro-bury krakowski smog i mogliśmy się cieszyć słońcem i błękitnym niebem. Ciepełko spływające z góry sprowadzało na ziemię nadzieję wiosenną i roztapiało śnieg w tempie błyskawicznym. Krzyś z Robercikiem zaczęli od wstępnego namaczania ubrań w przydrożnym rowie. Na nic zdało się proszenie, żeby nie przemoczyli spodni zaraz na początku spaceru...
Pierwszy etap spaceru wiódł droga, którą od czasu do czasu jeżdżą samochody. Śniegu było tu niewiele i sankami nie bardzo dało się jechać. Pawełek ciągnący puste sanki i Michałek wypruli do przodu, Robuś z Krzychem tarzali się po rowach, a ja sobie szłam trzymając małą łapkę czteroletniej Karolinki. Przypomniały mi się czasy, kiedy to moi wyrośnięci już chłopcy, mieli takie małe rączki i trzeba za nie było cały czas trzymać podczas spaceru.
Dotarliśmy do szlabanu, który zapewnił dzieciakom kolejną atrakcję - przejazd pod spodem w taki sposób, by głów nie stracić.
Tutaj było już nieco więcej śniegu i dało się ciągnąć sanki z obciążeniem. Co kawałek trzeba się było zatrzymywać w celu odbycia kolejnych bitew. Na każdym składzie drewna były kolejne bazy, które stawały się miejscem śnieżnych zmagań. A że wyciętych drzew przy drodze nie brakowało, przemieszczaliśmy się niezwykle wolno.
W efekcie tej nieustannej wojny, chłopcy odśnieżyli leśnikom ładnych kilkadziesiąt kubików drewna.:)
Michałek, zgodnie ze swoim postanowieniem, nie dawał sobie w kaszę dmuchać i zazwyczaj jako pierwszy zdobywał kolejne bazy.
W związku z tym, nie wiadomo było kto z kim i przeciwko komu walczy. Nie miało to większego znaczenia; najważniejsze, że wszyscy żołnierze byli zadowoleni; oczywiście każdy z siebie i swoich dokonań, najbardziej.
Po morderczej walce cała trójka ochoczo skorzystała z możliwości odpoczynku i napełnienia brzuszków.
Dotarliśmy do miejsca, w którym trasa zaczyna spadać w dół. Tam miała być jazda bez trzymanki, ale kiedy zobaczyliśmy jak wygląda dalsza część drogi, minki nam posmutniały. Po pierwsze słoneczko operowało z tej strony mocniej i więcej wytopiło, a po drugie leśnicy wozili tamtędy wycięte drzewa i ciężkim sprzętem rozjeździli śnieżne podłoże. Nie cieszył nas też widok kolejnej połaci wyciętego lasu - po prawej stronie, jak okiem sięgnąć, pozostały tylko młode drzewka; wszystkie "gabarytowe" zostały powalone.:(
Musieliśmy zmienić nieco plan. Chłopcy biegli do ostatniej bazy. Kawałek dalej leżały już tylko drzewa wycięte po opadach śniegu, a więc z punktu widzenia użyteczności wojennej - zupełnie bezużyteczne.
Po napojeniu towarzystwa zawartością termosów, ruszyliśmy z powrotem. Teraz droga, którą poprzednio szliśmy pod górę, opadała, co stwarzało możliwość zjazdu. Nie obeszło się oczywiście bez upadków i kraks saneczkowych, bo małym kierowcom ciągle wyskakiwały pod płozy jakieś zdradzieckie rowy.
Taki powrót z połowy trasy, tą samą drogą, byłby trochę nudny i spacer nie trwałby wystarczająco długo, więc odbiliśmy w boczną drogę, która wyglądała bardzo zachęcająco.
Las, w promieniach południowego słońca, był cudny. Taka zima, ze słońcem i praktycznie bez mrozu, to nawet dla mnie, wiecznego zmarzlucha, jest przyjemna.:) Dzisiaj wystarczyła mi jedna para rękawiczek!
Dotarliśmy do szlabanu, który został maksymalnie wykorzystany do rozmaitych akrobacji.
Za szlabanem odbiliśmy w mało uczęszczaną, nieprzedeptaną zbytnio ścieżynkę. Wejście na nią zostało oznaczone trzema orłami śnieżnymi.
Ścieżka schodziła delikatnie w dół, więc Pawełek wiózł chłopaków na sankach. Michałek miał w czasie tej jazdy bardzo odpowiedzialne zadanie do wykonania - dopilnowanie patyczka pozyskanego przez Krzysia. Nie było to takie proste, bo na nierównym podłożu sanki przechylały się i często przewracały.
I niestety Michaś nie wywiązał się z powierzonej mu misji - przy wjeździe na polanę okazało się, że patyczek zaginął w czasie wędrówki i nikt nie wie nawet mniej więcej, w którym momencie to się stało... Okazało się też, że był to "najlepszy patyk na świecie" i żaden inny nie jest w stanie go zastąpić. Krzyś włączył syrenę alarmową, co dla najbliższego otoczenia nie jest przyjemne.
Krzyś lamentował głośno i rzucał się z pięściami na Michała. Opłakiwanie "najlepszego patyczka na świecie" i lżenie brata za nieumiejętność zaopiekowania się takim skarbem, trwało dobry kwadrans i żadne argumenty nie były w stanie utulić Krzysiowej rozpaczy po tej niewyobrażalnej stracie. Najchętniej w tym momencie porzuciłabym moje dzieci w głębokim śniegu i poszłabym sobie w las, na tyle daleko, żeby nie słyszeć rozdzierającego płaczu. Ale nie było po drodze wystarczająco głębokiego śniegu... Nie było też rakiety, żeby ich obydwu wysłać na Księżyc albo jeszcze dalej... Okoliczności nie pozwoliły mi zatem zostać wyrodną matką i zmusiły do wymyślenia jakiegoś innego sposobu na opanowanie sytuacji. W końcu któryś z rzędu plan zadziałał. Zaproponowałam Krzysiowi, ze wiosną zorganizujemy wyprawę ratunkową mającą na celu odnalezienie i uratowanie "najlepszego patyczka na świecie". Krzyś zajął się myśleniem jak to będzie na tej planowanej wyprawie i WRESZCIE przestał zakłócać leśną ciszę dzikim wrzaskiem.
Zbliżaliśmy się do parkingu. Z ostatniej górki miał siłę skorzystać tylko Michaś - zjechał i wyciągnął sanki z powrotem na wzniesienie. Na powtórkę zjazdu nie miał już ochoty. Dzieciaki znowu zostały wymordowane konkretnie na leśnym spacerze.:)
Oczywiście przez cały spacer, przy każdej nadarzającej się okazji, właziłam w las, aby rozejrzeć się za grzybkami. Nie było ich zbyt wiele... Udało mi się zlokalizować jedynie obsuszone rozszczepki pospolite i ukryte pod śniegiem wrośniaki.
Takie samo ciekawe opowiadanie ja te inne - o zdobyczach leśnych w czasie grzybobrania- Pani jest typem wędrowca- turysty a nie zmarzluchem - las jest doskonałym miejscem na wycieczki na baraszkowanie-szczególnie dla dzieciaków - -Dorośli zbierają wspomnienia - różowiejąc słońcem styczniowym swoje policzki - a tym samym będąc w szampańskim nastroju - miłość rodzinna - najważniejsza - - to cieszy najbardziej -to ona wymusza uśmiech słoneczny -nie trzeba lustra aby widzieć swoje doskonałości - uśmiech powoduje że szczęście jest na wyciągnięcie ręki - tuż obok -Aby tak było każdego dnia Nowego Roku -Opowieść piękniejsza niż czytane bajki - bo w naturze obserwuje się radośniej- w pełnym słońcu - jaki nastrój jest cudownością - tak myśląc -będąc blisko najbliższych sobie osób -Dobranoc Pani
OdpowiedzUsuńStaramy się iść przez życie z uśmiechem, chociaż nie w każdym momencie się to udaje.
UsuńA zmarzluchem jestem - marznę najbardziej z całej naszej czwórki, ubieram po dwie pary spodni i kurtek.Ale to nie jest oczywiście powód, żeby zrezygnować z leśnej włóczęgi. Walczę z moją słabością za pomocą kolejnych warstw ubrania, bo nie potrafiłabym przesiedzieć zimy na zapiecku tylko dlatego, ze jest mi zimno.:) Pozdrawiam serdecznie i miłego dnia życzę!
Miło się czytało.Najlepsza sprawa to wiosenna wyprawa w celu ratowania najlepszego na świecie patyczka,uśmiałam się
OdpowiedzUsuńWiosennej wyprawy w wiadomym celu się nie uniknie; Krzyś jest niezwykle pamiętliwy.
Usuń