W środę wypisałam sobie delegację w kierunku, gdzie rośnie jeden z "moich" lasów, taki najbliższy. Lało od wtorkowego wieczoru bez przerwy i Pawełek z niedowierzaniem dopytywał, czy na pewno tam chcę jechać... Przecież zdecydowanie przyjemniej jest posiedzieć w biurze albo walić młotem w jakiś oporny złom na warsztacie niż moknąć uganiając się za grzybami, których mam już tyle, że się półki uginają. A sekundę później zapytał, czemu tylko jeden koszyk wzięłam.;) Tak, spakowałam tylko jeden, bo nie miałabym czasu obrobić większej ilości pozysku. Poza tym muszę sobie stawiać jakieś ograniczenia w tym moim pazerniactwie, bo się pogłębia. Znacznie trudniejszą rozmowę musiałam odbyć z Krzysiem. Rano, odwożąc chłopców do szkoły, napomknęłam, ze wyskoczę na chwilę do lasu. Krzycha aż podniosło z siedzenia i oświadczył, że jedzie ze mną, bo to ważniejsze od szkoły. Byłam zmuszona użyć całej siły przekonywania, żeby spokojnie został w szkole.
Doczekałam się aż przeminęły poranne korki i ruszyłam na samotną wyprawę. Raz lało jak z cebra, raz tylko siąpiło. Nie było tak źle. Za niecałe pół godzinki zaparkowałam przed lasem na rozmokniętej łące i z lekką obawą o to, czy uda mi się z tego błota wyjechać (lepszego miejsca do zostawienia auta nie było), poszłam w las.
Zaraz na wstępie zaatakowały mnie czubajki, ale o nich już wiecie. Ucieszyłam się, bo chciałam ich nazbierać, ale po 5 minutach stwierdziła, że mój jedyny koszyk napełnię za moment i trzeba będzie wracać. Ewakuowałam się z czubajkowego terenu czym prędzej, udając, że nie widzę kolejnych sztuk, które właziły mi pod nogi. Doszłam do kawałka lasu, w którym rok temu dopadłam podgrzybki pasożytnicze; chciałam sprawdzić, czy wyrosły również teraz. Zamiast nich spotkałam dwie panie zbierające podgrzybki. Popatrzyły na mnie jak na intruza, a ja zerknęłam do ich koszyków - były wypełnione do połowy podgrzybkami złotawymi. Mnie ten gatunek zupełnie nie interesuje, bo te grzybki mi nie smakują i ich nie zbieram, więc uspokoiłam panie grzybiarki, że nie jestem dla nich żadną konkurencją. Po stwierdzeniu braku podgrzybków na tęgoskórach, opuściłam wcześniej zajęte terytorium i poszłam dalej w głąb lasu.
To niewielki lasek na południe od Krakowa, a chętnych do korzystania z jego dobrodziejstw jest wielu, więc często jeden grzybiarz na drugiego patrzy złym wzrokiem. Dobrze, że ja szukam takich grzybów, których inni nie zbierają.:) W całym lesie rosło sporo muchomorów czerwieniejących, ale trafiałam na same dojrzałe okazy, w dodatku nasiąknięte woda tak, że rozpadały się w rękach. Po próbie zerwania dwóch czy trzech, zrezygnowałam ze zbierania ich.
Nie brakowało też muchomorów cytrynowych. Te były w różnym wieku - od maluchów po staruszki.
Trafiłam też na muchomora, co do którego nie mam pewności z identyfikacją. Większość cech wskazuje na rzadko spotykanego muchomora wielkopochwowego, ale kolor trzonu nie do końca zgadza się z opisami atlasowymi. W pobliżu były szczątki starych owocników, ale nie nadawały się już nawet do zdjęć. Tego jedynego młodziaka nie chciałam wyrywać, więc tak dokładnie go nie obejrzałam. Niech sobie zostanie muchomorem sp.
Trafiłam na kilka miejscówek łuszczaka zmiennego (łuskwiaka zmiennego). Dawno nie jadłam tego smacznego grzybka, więc stwierdziłam, że wezmę trochę kapelutków. Strasznie źle się je zbierało, bo były tak śliskie od deszczu, że uciekały z rąk.
Trzony łuszczaków są łykowate i nie nadają się do jedzenia, a ja nie lubię bałaganu w koszyku i niepotrzebnego obciążania się. Kiedy udało mi się uskubać ze dwie garści samych kapeluszy łuszczakowych, stwierdziłam, że tyle do zupy wystarczy i pozostałym dałam spokój.
Kilkanaście metrów dalej czekała na mnie niezwykła niespodzianka - najpierw zobaczyłam dorodnego, młodziutkiego borowika ceglastoporego.
A niespełna metr od niego rósł sobie borowik żonkilowy. Tak naprawdę to ze ściółki wystawał mu tylko kapelusz i podczas odsłaniania go, stracił łaczność z podłożem. Stąd fotka wyrwanego już grzybka.
Borowik żonkilowy jest uznawany za odmianę borowika ceglastoporego, jednak spotkałam się z opiniami, że są to dwa różne gatunki.
Patrząc na nie, wydaje się, że nie są do siebie specjalnie podobne. Wspólną cechą jest na pewno zmiana koloru w miejscu, gdzie dotknie się grzybka. Odniosłam wrażenie, że nawet na tym żonkilowym te zasinienia są intensywniejsze i pojawiają się szybciej, ale to może wynikać z faktu, że jest jaśniejszy i siniaki są na nim lepiej widoczne.
Ciekawa byłam jak zachowa się po przekrojeniu. Zakładałam, że skoro pod delikatnym dotykiem natychmiast zrobił się siny, to z przekrojem będzie tak samo. Tymczasem wcale bardzo nie zmienił kolorystyki, ani zaraz po przecięciu, ani później.
Trafiłam też na mleczaje rydze. Było ich kilkanaście na niewielkiej powierzchni. Szkoda, że tylko jeden był zdrowy jak przysłowiowy rydz. Reszta została już mocno wyjedzona od środka przez robaczki, co je zdyskwalifikowało w wyścigu do mojego koszyka.
Rosły też oczywiście siedzunie sosnowe, które miały być podstawą planowanego zbioru. W tym roku są wyjątkowo drobne, ale za to młode i tym razem wyjątkowo czyste.
Siedzunie z tego zbioru trafiły do eksperymentalnej potrawy - ugotowałam je z biała kapustą i kwaśnymi jabłkami (kapusta poszatkowana, a jabłka starte na tarce). Pierwszy raz zrobiłam takie połączenie i wyszło bardzo dobrze.
Koszyk zapełniłam głównie czubajkami i siedzuniami, czyli zgodnie z planem. Trzeba było wracać. Wrzuciłam do bagażnika gumowce, a kurtkę i bluzę rozwiesiłam na oparciach foteli samochodowych, żeby trochę obciekły. Właczyłam grzanie na full i dojechałam do domu lekko tylko szczękając zębami.
A Krzyś w tym dniu też znalazł swoje grzyby - w drodze ze szkoły wypatrzył przepiękne żółciaki rosnące na przydrożnych wierzbach. Trzeba się było na gwałt zatrzymać i zrobić zdjęcia. Na szczęście żółciaki rosły wysoko i przy ruchliwej drodze, więc łatwo wytłumaczyłam Krzysiowi, ze ich nie zabierzemy. Bo co ja bym zrobiła z kolejnymi kilogramami grzybów???
Popołudnie i część wieczoru spędziłam przy patelni, bo oprócz kotletów grzybowych smażyłam chłopakom placki ziemniaczane, które nieopatrznie zaproponowałam na kolację jeszcze przed śniadaniem, nie wiedząc, że będę mieć pół koszyka czubajek.:)
"...albo walić młotem w jakiś oporny złom na warsztacie niż moknąć uganiając się za grzybami..." i masz szczęście KOBIETO, że masz takiego kogoś, dzięki któremu masz czym pojechać na te grzyby.
OdpowiedzUsuńMoże ON też by wolał "poszwędać się" po lesie, zamiast tłuc młotem, pomimo, że "za kołnierz nie leci" P-)
Bogusławie! Pawełka i jego pracę cenię ponad wszystko. On kocha robić to, co robi, a za włóczeniem się po lesie w deszczu nie przepada.:)
UsuńŁuszczaki to dla mnie zwykłe psiaki i nawet bym nie zatrzymala na nich wzroku a to tylko dlatego ,że po prostu nie znam tych grzybków i nigdy nie jadłam.Co do borowików ceglastych to słyszałam sprzeczne opinie a to ,że nie jest jadalny albo jest i tak do dziś na 100% nie wiem ,chyba ze jest jeszcze inny bardzo podobny taki właśnie bordowy kapelusz a trzon podobny i po uszkodzeniu bardzo ciemnieje.Może Pani mi coś rozjaśni w tym temacie jak to nie byłby problem.Kanie zawsze mile widziane a wszelkie muchomory nawet nie dotykam :)Słonecznej jesieni życzę :)
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim dziękuję za życzenia słonecznej jesieni.:) Oby się spełniły, bo już wszystko jest tak mokre, że w lesie i na łąkach chlupie pod nogami. Borowiki ceglastopore są jak najbardziej jadalne. Jadam je od dzieciństwa, bo moja mama je znała i zbierała. Podobne do nich są borowiki ponure, które są również jadalne, ale nie tak smaczne jak ceglasie. Borowiki ponure łatwo rozpoznać po wyraźnym rysunku siateczki na trzonie. Ceglastopore jej nie mają. Inne borowiki, z którymi ewentualnie mozna byłoby pomylić ceglastopore, występują bardzo rzadko i trzeba sporo szczęścia, żeby na nie trafić. Poza tym żaden z nich nie jest trujący, są najwyżej niejadalne ze względu na gorzki smak.
UsuńPozdrawiam serdecznie i przyjemnych spacerów grzybowych życzę.:)
Bardzo dziękuję za wyjaśnienie ,będę wypatrywać tej siateczki na trzonie i jak znajdę to na bank pomyślę wtedy ,to mi to wyjaśnił :)Kupiłam nowy koszyk na grzyby i w niedzielę z takimi samymi napaleńcami jedziemy na grzyby na A4 do miejscowości Wymiarki tam ponoć można kosić :)około 3 godziny jazdy ale już przebieram nogami.Mam troje dzieci ale tylko jedno tak lubi to szaleństwo grzybowe .Dziękuję i pozdrawiam podgrzybkowo :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia na niedzielnym grzybobraniu! Ja z moimi chłopakami ruszamy dzisiaj na Orawę. Kanapki zrobione, wypiję kawę i będę ich budzić.:)
UsuńSiedzunie z kapustą to dopiero ciekawostka. Życze Ci Dorotko słoneczka żebyście z chłopakami spędzili słoneczne dni
OdpowiedzUsuńWczoraj właśnie zaświeciło słoneczko. Zupełnie inaczej świat wygląda w jego promieniach. Następne dni też mają być ładne.
UsuńTobie Ewo też jak najwięcej słoneczka życzę!:)