W sobotę wybraliśmy się na ostatnie w tym roku górskie grzybobranie na Orawie. Jeszcze w piątek prognozowany był pod Babią ciągły deszcz, ale w sobotę rano okazało się, że opady zostały odwołane. W związku z tym Pawełek zrezygnował z założenia swojej nowej kurtki przeciwdeszczowej, której nie miał jeszcze okazji przetestować w warunkach leśno-błotno-deszczowych. Ja tam zapowiedziom pogodowym nigdy w pełni nie ufam, więc spakowałam dla Michałka i Krzysia kurtki w wersjach cieplejszej i lżejszej, spodnie i skarpetki na przebranie oraz zapasowe buty. Razem z koszykami te wszystkie akcesoria wymienne wypełniły dużą powierzchnię bagażnika. Zanim wyruszyliśmy, zdążyło się nieco rozwidnić, a tuż za Krakowem mgła zrobiła się zdecydowanie mniejsza. Chłopcy po drodze jeszcze trochę przysypiali, więc droga upłynęła w ciszy i spokoju.
Las za bacówką zrobił się już bardzo, bardzo jesienny. Suche trawy i kolorowe liście na drzewach i krzewach wyglądałyby zdecydowanie piękniej w promieniach słońca, ale ono schowało się za chmury, z których od czasu do czasu coś wykapywało. Nie był to jakiś straszny deszcz, tylko takie siąpienie, które zupełnie nie przeszkadza w leśnej wędrówce. Las był cichy, spokojny i dostojny. Letnie tempo zdecydowanie zwolniło i zapadało w jesienną zadumę. Pawełek idealnie dostroił się do klimatu jesienności i snuł się powoli między drzewami, kontemplując przemijanie.
Michałek i Krzyś na wyścigi pożerali śniadaniowe kanapki, żeby jak najszybciej dostać "słodkie". Po zjedzeniu czekoladowych krajanek wstąpiło w nich życie i napełnili nim (tym życiem radosnym) zadumany jesiennie las. Przestało być całkiem cicho i spokojnie.:)
Zatopieni w jesienności nie zapomnieliśmy tak całkiem o tym, ze przecież mamy jeszcze na tej naszej Orawie nazbierać grzybów. Najczęściej spotykaliśmy mleczaje jodłowe, czyli górskie rydze. Miejscami było ich naprawdę sporo i gdybyśmy je brali wszystkie, bez trudu moglibyśmy zapełnić nimi ze dwa koszyki. Ponieważ wybieraliśmy tylko te młodsze, nie wygryzione przez ślimaki i nie powyginane, było ich w koszykach mniej.
Na drugim ilościowym miejscu wśród jadalniaków uplasowały się podgrzybki złotawe - same staruszki chylące się ku upadkowi. Tym razem nawet Pawełek, który im zazwyczaj nie odpuszcza, pozwalał, by zostały spokojnie w lesie.
Nie brakowało też stareńkich borowików szlachetnych, które zdołały się ukryć przed stadami jesiennych grzybiarzy i spokojnie dokonywać żywota w swoim domu - lesie. Trafiło się też kilka całkiem młodych szlachetniaków, które dołożyłam do koszyka.
Borowiki ceglastopore ciągle rosną. Co prawda nie są to juz ilości hurtowe, ale średniaków i przedszkolaków jest jeszcze całkiem sporo.
W mchu siedzą dorodne pieprzniki trąbkowe, które nieco wyblakły, ale nie straciły nic ze swojej jędrności. Chłopcy nie lubią ich zbierać, twierdząc, że takie skubanie w jednym miejscu jest nudne. Ja tam nimi nie pogardzam, bo bardzo lubię ich smak. Nazbierałabym ich znacznie więcej, gdyby mnie menażeria nie poganiała. Ale ja sobie zbiory pieprznikowe odrobię jeszcze w listopadzie i grudniu.:)
Zmieniliśmy las, podjeżdżając bliżej bacówki. Zaraz na wstepie Pawełek dorwał wielkiego poćka, który ze względu na wiek powinien już pozostać w lesie. Widząc jednak roześmianą paszczę Pawełka, nie protestowałam przed zabraniem znaleziska.
Krzyś zabrał z samochodu swój nowy karabin, do którego jeszcze nie pogubił nabojów i rozpoczął polowanie na kolejne grzyby. Z karabinem szło mu znacznie lepiej niż bez.;)
A mnie się trafił rarytasik - niezbyt często rosnąca wodnicha złocista. Gatunek ten rośnie w towarzystwie świerków. Łatwo ją rozpoznać po żółto - pomarańczowych kosmykach i grudkach na trzonie. Najwięcej "złocistości" gromadzi się w miejscu , gdzie kończą się zbiegające na trzon blaszki. Żółte przebarwienia znajdują się też na kapeluszu - na brzegach kapelusza są takie drobne łuseczki, które mają złociste zabarwienie. U młodszych sztuk żółty może być również środek kapelusza.
Wodnicha złocista jest grzybem jadalnym, ale prawdę mówiąc, nigdy nie zrobiłam z niej żadnej potrawy, bo zazwyczaj spotykam ją w ilości kilku sztuk zaledwie. Na surowo spróbowałam - ma delikatny smak, podobnie jak wodnicha późna, czy modrzewiowa.
Znalazłam też jedną piestrzenicę infułowatą. W porównaniu z jaworzańskimi stadami piestrzenic, to Orawa w tym gatunku wypadła tego roku niezwykle blado.
Później Pawełek z Michałkiem poszli już do bacówki, a ja z Krzysiem jeszcze kawałek pod górę, żeby zapolować na kanie. Ostała się tylko jedna marniutka, ale za to było sporo wyrośniętych, dorodnych opieniek ciemnych. Stwierdziłam więc szybciutko, że zamiast kotletów kaniowych, będziemy tym razem robić kotlety opieńkowe.
Jakież było moje zdumienie, kiedy na jednym z opieńkowych pniaków, zobaczyłam rosnące wraz z nimi boczniaki ostrygowate. Były dokładnie wymieszane; wyrastały dokładnie z jednego punktu na pieńku. To są pierwsze orawskie boczniaki, jakie znalazłam! Nie wiem z jakiego drzewa jest pniak, na którym się usadowiły, ale najwidoczniej rosło tam jakieś liściaste drzewo.
Po nazbieraniu opieniek i boczniaków, skierowaliśmy się do bacówki zasypanej kolorowymi liśćmi.
Czekała nas niespodzianka - bacówka była zamknięta, ale zza drzwi wydobywał się dym. Byliśmy nieco zaskoczeni, bo dzień wcześniej zamawialiśmy telefonicznie sery i umawialiśmy się, że będziemy.
Pawełek zajął się robieniem zdjęć i nagrywaniem filmów, Michaś kontemplował spadające liście, Krzyś biegał z karabinem, a ja rozglądałam się po okolicy i układałam w głowie plan spaceru z bacówki do lipnickich gospodarzy. Najchętniej już bym wyruszyła na samotną wędrówkę, ale wypadało jeszcze chwilę poczekać z chłopakami.
Wreszcie do bacówki przybiegł Reksio, który radośnie witał się z Michałkiem i Krzysiem. Wkrótce zjawił się i baca. Okazało się, że bacówkowe krowy uciekły z pastwiska i zawędrowały aż do Bobrova na Słowację. Kto żyw na bacówce, pognał zapędzać stado na polską ziemię. Stąd opóźnienie w zjedzeniu ostatnich serków na przedbacówkowym stole.
Pojedliśmy jesiennych oscypków, popiliśmy żętycy i pożegnaliśmy bacówkę do przyszłego roku. Chłopcy poszli do samochodu, a ja wyruszyłam przez łąki i lasy do lipnickich gospodarzy, gdzie mieliśmy się spotkać.
Gdybyś pokazała teraz te pieprzniki trąbkowe to nie rozpoznałabym ich,zupełnie inne od młodych owocników.Cudowne lasy,kolorowo i zadumany profesor Michał Z. Dziękuję za cudny spacer
OdpowiedzUsuńPrawda, że takie pozbawione koloru pieprzniki wyglądają jak zupełnie inny gatunek? Od spodu są bardziej podobne do siebie.:)
UsuńPawełek pracuje jeszcze nad filmem o pożegnaniu z bacówką, więc jeszcze na chwilę będziesz Ewo mogła tam zagościć.:) Pozdrawiam z deszczowego Krakowa.
Właśnie byłam z wami na bacówce,superowo,a muzyka wow,do następnego lata Lipnico.
UsuńPan Pawełek ma super koszulkę! Bardzo pomocny nadruk!
OdpowiedzUsuńMam taką samą :) Kilka razy "odpowiedziałam koszulką"... Pozdrawiam- Ewa.
Mówiące koszulki bywają bardzo przydatne. Obdarowałam Pawełka całym zestawem.:)
UsuńSuper ,świetnie się czyta ,pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
UsuńTo przecież wiadomym jest ,że do lasu i na grzyby tylko z karabinem :) ale fajnie ci Wasi synkowie i nie mogę się nadziwić ,że chcą i zgadzają się ciągle do tego lasu jechać i nawet zarywają weekendowe spanko.piękne tam macie widoki ,serio ,podziwiam zwłaszcza teraz jak tyle koloru.A te kotlety z opieniek to serio? nigdy nie robiłam i nie wiem czy coś nie straciłam .Znów nowe dla mnie nazwy grzybów ,poddaję się już bo i tak nie zapamiętam a popatrzeć jest rozkosznie.Pozdrawiam ciemną nocą :))
OdpowiedzUsuńDla chłopaków każdy wyjazd to przygoda. Jak się jeszcze trochę zestarzeją, to pewnikiem zbuntują się na ranne wstawanie i wyjazdy do lasu. Ale na razie cieszę się, że oni się cieszą z naszych wypadów.
UsuńOpieńki jak najbardziej serio - takie właśnie wyrośnięte nadają się doskonale. Najlepiej ich nie myć przed panierowaniem, żeby nie nasiąkły wodą, tylko oczyścić dokładnie, w panierkę i na patelnię. Są bardzo smaczne.:)
Na raz dużo nowych gatunków się nie zapamięta, ale zawsze coś w głowie zostaje. Pozdrawiam ciemnym porankiem.:)