Im krótsze dni i dłuższe noce, tym mniej czasu na wyjście na spacer "po jasności". W dodatku dni pochmurne i bez słońca sprawiają, że człowiek poziewuje od rana, mimo że śpi dłużej niż wiosną czy w lecie. Przynajmniej ja tak mam - latem budzę się przed świtem i jestem w pełnej gotowości do działania, a zimą wygrzebanie się z łóżka zajmuje znacznie więcej czasu i tak jakoś mniej energicznie zaczyna się kolejny dzień.
Ostatnio znowu przez wiele dni nie było na niebie ani śladu słońca, a Kraków spowijał smog. Piątkowy poranek był inny niż kilkanaście poprzednich - niebo zaróżowiło się i było wolne od chmur. Michaś i Krzyś obudzili się wcześniej niż ostatnio i znacznie szybciej byli gotowi do wyjścia do szkoły. Zawiozłam ich na lekcje i szybko przeprowadziłam kalkulację, ile czasu mogę wyrwać dla siebie, żeby zdążyć popracować, przygotować coś do jedzenia dla chłopaków i odebrać ich ze szkoły. Z kalkulacji wychodziło, że opcją najlepszą, umożliwiającą zażycie ruchu i przepatrzenie miejscówek zimowych grzybów na Zakrzówku byłby rower. Ale trzymał mrozik, a ja ciepłolubna bardzo jestem i od czasu wypadku rowerowego, jaki miałam parę lat temu, w takich temperaturach nie jeżdżę. Pozostało okrojenie trasy i marszobieg.
Słoneczko świeciło cudnie i nawet trochę podgrzewało atmosferę. Zatrzymałam się na chwilę nad zalewem, bo jego błękitne wody niezmiennie przyciągają wzrok i obiektyw o każdej porze roku. Niebieskie niebo sprawia, ze woda otoczona wapiennymi skałami po byłym kamieniołomie ma niepowtarzalny kolor, a w jej tafli przeglądają się brzegi. Pamiętam czasy, kiedy teren zalewu nie był jeszcze ogrodzony i można go było objechać dookoła na koniu. To było dawno temu. Teraz wszystko otoczone jest siatką, którą ciągle ktoś rozwala, a stajnie, w której miałam wtedy konia, już nie istnieje.
Nasyciłam oczy widokiem błękitnego nieba i równie błękitnej wody i wpakowałam się w zarośla dzikiego bzu. Ze względu na ograniczony czas odpuściłam sobie miejscówki zimówek, łyczników późnych i innych grzybów nadrzewnych, ale uszakom nie darowałam. Było ich trochę; wszystkie zmarznięte na kość. Takie mrożonki zbiera się dobrze, jeżeli osiągnęły przynajmniej średnie, jak dal tego gatunku gabaryty. Maluchów nie udaje się pozyskać, bo rozgniatają się w rękach.
W związku z tym wszystkie niedorosłe sztuki pozostały na swoich miejscach i pewnie przyjdę po nie, kiedy nadarzy się kolejna okazja do spaceringu w tamto miejsce. Wolę zbierać uszaki nie ścięte mrozem, bo łatwiej oddzielić je wtedy od podłoża i szybciej można je oczyścić z pozostałości kory i mchu, ale oczywiście nie gardzę mrożonkami, zwłaszcza, ze zapasy suszu uszakowego mam mocno nadszarpnięte.
Już kiedy zbierałam uszaki, na niebo wpełzało coraz więcej chmur pazernie pożerających błękit, niemniej słońce świeciło jeszcze pomiędzy nimi całkiem przyzwoicie. Od obskubywania kolejnych uszu oderwał mnie telefon. Wrrr... Czasem mam wielką ochotę prasnąć nim o ziemię i pozbawić innych ludzi możliwości kontrolowania mnie zawsze i wszędzie. Skończyło się uszakobranie. Otrzepałam trochę spodnie i kurtkę z mchu i resztek kory, otupałam ubłocone buty i stwierdziłam, ze w tym dniu zdecydowanie nie powinnam pełnić funkcji reprezentacyjnych. Pognałam dalej.
Na chwilę jeszcze zatrzymałam się przy różowych owockach wiszących na krzewie. Z odległości kilkunastu metrów myślałam, że to trzmielina, ale to było coś zupełnie innego. Nie wiem jaka to roślina, ale wyglądała ślicznie.
Zanim dotarłam do warsztatu, słońce znikło za chmurami. Było tylko chwilę na niebie i ja tę chwilę złapałam. Tak mnie to cieszyło, że absolutnie nie przejęłam się nagromadzoną stertą papierzysków na biurku, tylko spokojnie rozłożyłam na biurowym kaloryferze mój uszakowy pozysk.:)
często przerywam jakieś prace domowe jak za oknem pojawi się słonko i szybka wyprawa na 2 godzinki do pobliskiego lasu.
OdpowiedzUsuńOpróżnię kosz/ głowę/i już lżej napoje się pięknem natury , wypatrzę jakieś grzybkowe maleństwo i poćwiczę mięśnie spacerem . Uwielbiam tak sama z sobą.
Czasem taka krótka chwila potrafi dać kopa do działania na parę dni.:)
UsuńTakie samotne wyprawy, choćby króciutkie, mają niepowtarzalny urok - nie trzeba nikogo pilnować i można spokojnie porozmawiać z bardzo mądrym człowiekiem, czyli z sobą.;)
Fajnie mieć tak niedaleko jakieś lasy czy parki gdzie można znaleźć uszaka lub płomienicę.Dorotka to jest cudowne. Słoneczko opuściło nasze tereny,zabrali mi moją opiekunkę która mogłaby mnie zawieść do lasu,makabra.Może w styczniu powróci i pojadę do lasu choćby nie wiem co.Teraz deprecha
OdpowiedzUsuńEwa! Nie wolno Ci wpadać w żadne deprechy! Paś na razie oczy zdjęciami i filmami z netu. Może tylko na jeden miesiąc zmienili Ci opiekunkę? Może trzeba się w biurze upomnieć o tę, która była dotychczas? Wierzę, że wszystko ułoży się dobrze. Trochę złapanego słoneczka Ci podsyłam i ściskam mocno.
UsuńWpadłam Dorotko w furię,postawiłam na nogi syna w Belgii i siostrzeńca radnego.Mam nadzieję że nie będzie wiedźmą i przywróci moją Anię.Twierdzą że trzeba zmieniać a ja pytam dlaczego teraz,po 2,5 roku i z dnia na dzień,serce mi kłuje
UsuńKochana, trzymam kciuki, żeby jak najszybciej cała sprawa została załatwiona po Twojej myśli.
Usuń