W poniedziałek z przerażeniem stwierdziłam, że ogarnia mnie totalna, zimowa apatia i dosłownie nic mi się nie chce. Tępo patrzyłam w monitor i zastanawiałam się, za co się zabrać najpierw, a co zostawić na zaś. Ale robota mi się ślimaczyła okrutnie i nic nie szło tak prosto jak bym chciała. Za oknem świeciło słońce, był lekki mróz i leżał śnieg. Pomyślałam, ze może dobrze byłoby się przejść i przewietrzyć umysł w niepowtarzalnym klimacie krakowskiego smogu. I kiedy doszłam do wniosku, że nawet iść mi się nie chce, to stwierdziłam, że tak dalej być nie może - najwyższa pora, aby ustawić się do pionu i zmobilizować do działania, bo będzie coraz gorzej - zima minie, a mnie nic-nie-chcenie pozostanie. A to byłoby straszne. Do spaceru dołożyłam sobie dodatkową motywację - powinnam wpaść do babci i zapalić jej lampkę; wszak dzień wcześniej miała swoje święto. Co prawda na zawsze mam ją w swojej pamięci, ale i cmentarz można od czasu do czasu odwiedzić. Zwłaszcza, jeżeli idzie się do niego przez lasek.
Jak się już zdobyłam na stworzenie dobrze umotywowanego planu, działanie jakoś poszło. Przemaszerowałam energicznie przez osiedle i weszłam między zaśnieżone drzewa. Tu już było mi całkiem dobrze i zaczęłam się cieszyć, że pozostawiłam obowiązki (wszak nie uciekną, tylko będą wiernie czekać i przypominać o sobie jak wyrzut sumienia) i poszłam pospacerować. Można było zwolnić krok, bo już nie trzeba było uciekać przed odgłosami warczących silników. Było je co prawda słychać, ale drzewa tłumiły ten upierdliwy dźwięk.
Drzewa były obklejone śniegiem i wyglądały jak przeniesione żywcem z krainy Królowej Śniegu. Co jakiś czas słońce podgrzewało na tyle mocno te śnieżne ubrania, że garście białych śnieżynek osypywały się na ziemię. Czasem spadały mi na głowę, a niektórym nawet udało się dostać za kołnierz. Patrząc na ten ośnieżony las, uświadomiłam sobie, że tej zimy jeszcze nie miałam okazji oglądać szadzi, a ona wygląda jeszcze piękniej niż "zwyczajne" śnieżynki. I zachciało mi się ja zobaczyć. A to już poważny krok naprzód w procesie pozbywania się stanu niechęci do wszystkiego.;)
W lasku natknęłam się na płomiennice zimowe, czyli zimówki. Po raz pierwszy od dłuższego czasu spotkałam nie tylko stare, wysuszone owocniki, ale i młode, zaczynające dopiero rosnąć grzybki.
Spędziłam chwilę na cmentarzu i ruszyłam w drogę powrotną. Wybrałam oczywiście nieco inną trasę, żeby odwiedzić znajome miejsca, w których od dłuższego czasu nie byłam. Pod śniegiem wszystko wyglądało tak czysto; nawet śmieci, których tutaj nie brakuje, schowały się pod białym przykryciem i nie raziły po oczach.
Dobrze mi ten spacerek zrobił. Nie po raz pierwszy stwierdziłam, ze nawet krótka wizyta, choćby w takim "przyosiedlowym" lasku dodaje sił i animuszu do zmagania się z codziennością.
Masz niebywałe szczęście że masz tak blisko taki lasek.Muszę cię zmartwić alejuż niebawem sniegu miec nie będziesz,widziałam mape i w Krakowie w piątek 9 stopni
OdpowiedzUsuńJuż dzisiaj zaczęło wszystko spływać. Jak zrobi się ciepło i będzie mokro, to nowe grzybki wystartują.:) A do ferii może jeszcze sypnie świeżym śniegiem.:)
UsuńCzyli było i trochę śniegu ,frajdy dla synów ,nadciąga niż i będą grzyby.O matko co ja piszę ,przecież nigdy w zimie nie widziałam grzybów ale to może dlatego ,że w zimie ich nie szukałam ,nie pomyślałam ,że mogą być ,trochę temperatury na plusie ( tak?) i jakieś jadalne ( jadalne też?) rosną .Dorotko już miałam kiedyś spytać ,jak u Ciebie z kleszczami? i Twoich bliskich.Ja już miałam to ich kilka w życiu ,byłam żywicielem ,na razie odpukać ....bez powikłań.Pytam też dlatego ,że to dziadostwo ,jak mówią w radiu ,teraz też się czają ,przy tych plusowych temp. ciągle są aktywne.Brrrr.Pozdrawiam bezśniegowo już :))U nas kwitną bazie ,co to się porobiło.
OdpowiedzUsuńTo u Was już w pełni wiosna.:) Grzyby a pewno też rosną, tylko, tak jak piszesz, trzeba się za nimi rozejrzeć.:)
UsuńNam się też udało parę razy kleszcze złapać, ale ogólnie nie jest ich u nas bardzo dużo. Jeszcze kilka lat temu na Orawie nie było ich wcale, a teraz się zdarzają. W pobliżu Krakowa trochę ich jest, ale wytrzepanie ubrania po spacerze i umycie się są całkiem skuteczne, bo kleszcz, jeśli już jest, to jeszcze nie wbity. Najgorzej jest w Puszczy Niepołomickiej - tam kleszcze były badane (przynajmniej czytałam w necie taki raport) i ponoć 80% jest nosicielami boreliozy. W związku z tym dzieci do Puszczy zabieram wyłącznie jesienią i zimą, kiedy ma się na sobie dużo ubrań, a aktywność kleszczyków najsłabsza.
Ja w miesiącach zimowych kleszczy nie spotkałam; najwcześniej chyba w marcu. Niemniej, w tym roku jest tak ciepło, ze wcale by mnie ich obecność nie zdziwiła.
Pozdrawiam porannie!