Ponad miesiąc temu Pawełek oznajmił, że w marcu jedzie na Węgry, żeby świętować z braćmi Węgrami ich święto. Zauważcie, że nie zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu, że sobie pojedzie, ale najzwyczajniej uznał, że jest wolnym człowiekiem, który może sobie jeździć kiedy i gdzie chce. Ale ja dobra kobieta jestem, więc mu rzekłam: "A jedź, jak musisz! Tylko nie świętuj nadmiernie." Wszak bracia Węgrzy mogą dużo, podobnie, jak bracia Rosjanie... W efekcie Pawełek odbył wizytę w Budapeszcie i napisał pierwszą część relacji z wyjazdu.
Od kilku lat marzyłem, wraz z Pawłem z Jaworzna, aby odwiedzić naszych bratanków Węgrów. I, jak to w życiu bywa, zawsze coś stało na przeszkodzie. Gdy dowiedziałem się, że Kluby Gazety Polskiej organizują kolejny „Wielki Wyjazd na Węgry”, stwierdziłem, że nie będzie lepszej okazji, by wspólnie z naszymi Przyjaciółmi znad Dunaju cieszyć się podczas ich narodowego święta. Obchodzone jest ono 15 marca dla uczczenia powstania z 1848 roku.
Od kilku lat marzyłem, wraz z Pawłem z Jaworzna, aby odwiedzić naszych bratanków Węgrów. I, jak to w życiu bywa, zawsze coś stało na przeszkodzie. Gdy dowiedziałem się, że Kluby Gazety Polskiej organizują kolejny „Wielki Wyjazd na Węgry”, stwierdziłem, że nie będzie lepszej okazji, by wspólnie z naszymi Przyjaciółmi znad Dunaju cieszyć się podczas ich narodowego święta. Obchodzone jest ono 15 marca dla uczczenia powstania z 1848 roku.
Szybki telefon do organizatorów, wpłata i możemy wyruszać!
Po przybyciu na peron okazało się, że
nasz, specjalny pociąg, już stoi. Morze polskich flag i ogólna radość z
wyjazdu, która udziela się błyskawicznie. Sprawnie zalogowaliśmy się do naszego
wagonu. Zostaliśmy z Pawłem rozdzieleni. Ja „robiłem” za przyzwoitkę dla Ani i
Łukasza a Paweł dzielił kuszetkę z Ewą i Jankiem. Na szczęście nasze przedziały
sąsiadowały ze sobą.
Po wejściu do przedziału – SZOK. Byłem przygotowany na
leżanki ze skaju i przykrycia z flizeliny. Tymczasem czekało na mnie łóżeczko z
prześcieradłem i kołderką. Pod główkę miałem „jasieczka” a wszystko to
czyściutkie i pachnące. Cóż, dawno nie jechałem koleją żelazną…
Wkrótce ruszyliśmy. Łukasz (kolejarz) wyprowadził mnie z
błędu. Sądziłem, że pojedziemy „na skróty”, przez Muszynę i Słowację a okazało
się, że nasza trasa prowadzi przez Cieszyn, Czechy, Słowację, a dopiero potem
wjedziemy na Węgry. Wszystko przez stromy podjazd przed Nowym Sączem. Cóż,
piętnaście zapakowanych do pełna wagonów stanowi nie lada wyzwanie dla
lokomotywy i jedna tylu wagonów nie wyciągnie „na tą górkę”.
Miarowy stukot kół od zawsze oznaczał dla mnie „nocne
Polaków rozmowy”. Prowadzone wspólnie, na korytarzu, bo nie można zamykać się w
maleńkim „przedziałowym” gronie. Wprowadzona do organizmu dawka „baśniowego
pierwiastka rozjaśniającego szarą rzeczywistość” wymagała skorzystania z
ubikacji. Kolejny raz „szczęka opadła mi do ziemi”. Mogła (ta szczęka znaczy)
zrobić to bezpiecznie, gdyż w środku było sucho i sterylnie czysto. Była woda,
mydełko, ręczniki i w ogólności luksus.
Doczekałem, rozmawiając i patrząc w okno, rozjaśniane
lampami mijanych stacji, na pierwszą zmianę lokomotywy – na słowacką. Oczka
zaczęły mi się kleić i udałem się w objęcia (kolejowego) Morfeusza. Ania z
Łukaszem coś tam poniżej „chichrali” (spałem na samej górze) ale zmęczenie
wzięło górę. Żadna ze mnie przyzwoitka.
Obudził mnie Łukasz. W promieniach wstającego słoneczka mijaliśmy przedmieścia
Budapesztu. Jak zobaczyłem pierwsze tramwaje, wiedziałem, że jesteśmy blisko.
Gdy pociąg stanął „wśród zgrzytu szyn” (sorki, ale muszę to
napisać- taki wierszyk mi się przypomina z dzieciństwa – każdy go musiał znać),
na dworcu Keleti, przypomniały mi się dawne czasy, gdy przyjeżdżaliśmy tu, za
„komuny” z „prezentami”.
Sama polska mowa i polskie sztandary. Wraz z Pawłem, mieliśmy dwie nasze flagi,
a między nami rozpięliśmy węgierską. Spodobało się to chyba jakiejś Pani
Reporter bo „trzaskała” w nas seriami ze swojej lustrzanki. („Zemściłem się” na
drugi dzień).
Organizatorzy kierują nas do autobusów mających nas odwieźć
do hoteli. Odbywa się to sprawnie, gdyż wszystkie szczegóły zostały nam podane
podczas jazdy. Na miejscu pełno, pokoje były zajęte i musimy czekać na
rozpoczęcie doby hotelowej. Szkoda nam czasu. Zostawiamy rzeczy pod opieką
opatrzności i ruszamy „w miasto”. Mamy cały dzień na „indywidualne zwiedzanie”.
Idziemy całą naszą „szóstką”. Z języka bratanków rozumiemy
kilka słów, miasta nie znamy ale mamy „dżipsa”, a ten nam podaje, że do centrum
to tak z siedem kilometrów jest. Zaordynowałem nabycie całodziennych biletów
komunikacji miejskiej. Na najbliższej pętli tramwajowej (villamos po węgiersku)
znaleźliśmy maszynę do zakupu i rozpoczęły się studia nad zdobyciem sześciu
biletów. Ania „kumała po angielsku” i rozpoczęło się studiowanie „menu”
urządzenia. Trwało to chwilę. Na tyle jednak długo, że wyszedł z Punktu
Kontroli Ruchu sympatyczny Węgier i zapytał „pomóć”? Na szczęście „pomóć” nie
była potrzebna i zaopatrzeni w bilety wyruszyliśmy w drogę. Mieliśmy fajnie,
gdyż mogliśmy się poruszać wszystkimi rodzajami komunikacji miejskiej w
Budapeszcie przez całą dobę.
Zasada była prosta: nie korzystamy z metra, gdyż tam nie
działa gps. Jedziemy danym środkiem komunikacji do czasu, gdy kierunek jego
ruchu pokrywa się z kierunkiem „ do centrum”, który pokazuje „dżips”. Jak
środek komunikacji sobie skręca „nie wiadomo gdzie” to na najbliższym
przystanku wysiadamy i szukamy innego.
Zaliczyliśmy tramwaj (fotokomórki w drzwiach jak u nas
– muszę tam wysłać ofertę na naprawy), Potem był (bardzo chciałem się nim
przejechać) trolejbus. Tam wsiadły dwie
sympatyczne „kanarzyce”, założyły fioletowe opaski na rękę i sprawdzały bilety. Mieliśmy
aktualne, to skończyło się na uśmiechach. J Przesiadka na autobus i dojechaliśmy w pobliże centrum. Dalej było
wskazane jechać „dwójką i krajem” czyli na piechotę. Weszliśmy na jakiś plac,
gdzie mieścił się Diabelski Młyn, dla niepoznaki nazwany „Budapest Eye”.
Czasem dobrze jest znaleźć się na szczycie, aby zobaczyć „co
i jak”. Nasz kolejowy przedział, bohatersko, wsiadł do wagonika aby zbadać
gdzie jest Dunaj i to mityczne centrum do którego zdążaliśmy.
Tuż po starcie (a mieliśmy przed sobą cztery okrążenia),
Łukasz oznajmił, że nie czuje się komfortowo na wysokościach. Wtedy Ania
zaczęła rozhuśtywać wagonik- oczywiście z uśmiechem na twarzy. I jak tu nie
powiedzieć, „że to zła kobieta jest”.
Łukasz mężnie zniósł „wysokości”, rozeznaliśmy teren i można było ruszać w dalszą drogę do celu. Oczywiście, gdziekolwiek by on był.
Gulasz.
Węgierski gulasz był jednym z celów wyprawy do centrum. Napotkaliśmy go na jednej z tablic
restauracyjnych gdy omijaliśmy plac, cały w budowie. Łamaną węgiersko –
polszczyzną zamówiliśmy dania. Byliśmy jedyni w restauracji.
Obowiązkowe „sikanie” – było na pierwszym piętrze - i już
można było delektować się węgierskim
przysmakiem. Malutkie kociołki – jak na ognisko, z uchwytem i (podana osobno
dla każdego w małych pojemniczkach) ciposz (ostra znaczy) papryka w przecierze.
Do tego podgrzane bułeczki. Koleżeństwo
„wymiękło”. Aby ratować honor Polaka, zapodałem trzy pojemniki z „ciposz”
papryką do mojego kociołka. Niech wiedzą Bratanki, że Polak nie takie trudy
mężnie znosi. Zapytacie i co? Odpowiem:
„i nic”. Tą całą ich „ciposz” paprykę czułem może około dziesięciu
minut. (i około pięciu minut rano )
Najedzeni
przeszliśmy po moście nad Dunajem. Pamiętam z niego lwy, broniące dostępu, oraz
kłódki zakochanych – jak w Polsce. Przechodząc po moście, mówiąc inaczej, przeszliśmy
z Pesztu do Budy.
Przed
nami było Wzgórze Gellerta.
Wygodniccy mogli tam wjechać kolejką linową. Dla sportowców z Polski były schodki. Kilka
minut – w większości spędzonych na fotkach – i już byliśmy na szczycie.
Zobaczyliśmy kolejkę na górę „z góry” i w „promocji chyba” za wejście „per
pedes” uroczystą zmianę warty.
Piękny pokaz musztry w takt wybijanego przez dobosza rytmu.
Troszkę raziły okulary przeciwsłoneczne u żołnierzy. Ale cóż – były jednakowe –
chyba taki rozkaz. A z rozkazami się nie dyskutuje.
Obeszliśmy sobie wzgórze zamkowe, pstrykając co się da a
potem po schodkach zeszliśmy w dół do poziomu Dunaju i autobusem (jednym, bo
doczytaliśmy mapkę dostarczoną przez organizatorów) dotarliśmy do hotelu.
Na wzgórzu nie można było zapomnieć o obowiązkowej fotce z różkami. :)
Można się wreszcie było wyciągnąć w łóżeczku, wziąć prysznic
i skorzystać z okazji do „shopingu”, wszak Tesco było o „rzut beretem”. Zakupiliśmy oryginalne węgierskie „japcoki”
(dla mnie każde wino to „japcok”),
słodycze i „salamię” dla mojego Krzysia. Dla niego to ostatnio przysmak.
Po zakupach ponowny wypad do centrum. Bilety całodobowe
musiały się przecież „zwrócić”. Paweł umówił się tam ze znajomą Węgierką na dostawę suszonych borowików z
Polski (takie są najlepsze i każdy o tym wie!).
Beneficjentka była „tuż tuż”. W związku z tym „krótkim” (godzinnym) oczekiwaniem zobaczyłem sobie
końcowy przystanek linii 24 (wybaczcie „tramwajarz” już tak ma). Końcówka była
bez pętli, na ślepej uliczce. Tuż za końcówką rzeczonej linii był sklep z
militariami. Wszedłem i zastanawiałem się nad kupnem prezentu dla Krzysia.
(militarysta). Wpadła mi w oczy „smycz”
z napisem „rendorsag” czyli Policja. Niestety, pani sprzedawczyni powiedziała,
że „police only”. Wybrałem więc policyjną plakietkę „Rendorsag” w miniaturze,
którą można było sprzedać cywilom. Nabyłem i wróciłem do Pawła i Janka, którzy
oczekiwali na Węgierkę. Zegar dworcowy na dworcu Keleti nieubłaganie zbliżał
się do osiemnastej (kolacja !!!!) a Węgierki jak nie było, tak nie było. Kilka
chwil później mogliśmy z Jankiem zaobserwować miłe przywitanie. Paweł oznajmił,
że w aucie jego znajomej została palinka (czemu nie wzięła jej ze sobą?????) W
efekcie pojechaliśmy z Jankiem najbliższym autobusem a Paweł (po biegu do
zaparkowanego „w pobliżu” auta) kolejnym.
Spotkaliśmy się w hotelu w przeciągu kilku minut. Kolacja,
jak kolacja. Kto miał szczęście to jadł ziemniaki z sosem i mięsem. Komu go
zabrakło to jadł ziemniaki z sosem. Ja szczęścia nie miałem ale za to mogłem
powiedzieć, że się odchudzam.
Do naszego pokoju przyszli goście. Cała nasza „szóstka”.
Omówiliśmy skomplikowaną sytuację geopolityczną. Stwierdziliśmy że „nie jest
źle” i trzeba było iść spać. Wszak rano mieliśmy reprezentować Polskę u naszych
węgierskich Braci. Ale to już opowieść na jutro….
Już dawno mówiłam, że Pawełek powinien częściej pisać na blogu! uwielbiam Jego opowieści :)
OdpowiedzUsuńMów mu tak, mów mu tak jeszcze i jeszcze! Może dzięki temu się zmobilizuje i napisze dalszą część szybciej niż za rok.;)
UsuńPawełkowi potrzebna jest solidna motywacja, a takie komentarze może go pogonią do kontynuowania relacji.:)
OdpowiedzUsuńPozazdrościć:) Pogoda chyba była w sam raz na "wycieczkowanie". Kolejka i te mosteczko - kładeczki cudne:)
OdpowiedzUsuńPaweł, fajnie opisujesz i czekam na refleksje .Czy mieliście okazję do bliższej rozmowy z Węgrami.
OdpowiedzUsuńJa byłam w ub.roku po trzydziestu pary latach i wszystko wydało mi się szare,smutne,i byle jakie, nic z dawnych pięknych kamienic i bulwarów Budapesztu / oświetlenie tylko jednej strony/ zabita deskami góra Gelerta i tylko odnowione wzgórze zamkowe i teren wokół Parlamentu dobrze ,że ludzie pozostali tak jak dawniej mili chociaż mają ciężko. ,wróciłam zdegustowana jak Węgry zostały w ogonie za nami.
Panie Pawełku, a jak szybko nie będzie dalszej opowieści, to pojadę do tego Krakowa, choć to deczko daleko i przysięgam ! Uduszę! Świetna relacja, tylko pisać dalej. Ja mam przemiłe wspomnienia z Budapesztu. Tu były ponure lata 80. Tam ludzie tacy życzliwi, wszyscy bez wyjątku chcieli pomagać. Cudów dokonywali, żeby się z nami dogadać. Serdecznie pozdrawiam, Inka
OdpowiedzUsuńPawełku relacja cudowna,masz równie świetne pióro jak Dorota i super zdjęcia robisz.Szkoda ze nie wiedziałam ze jedziesz bo marzyłam o paczuszce prawdziwej węgierskiej papryki,szkoda.Czekam oczywiście na ciąg dalszy,nigdy nie byłam na Węgrzech,pozdrawiam Pawła i Pawełka
OdpowiedzUsuńBożenko! Dużo kontrastów. Część - gorzej niż u nas - część lepiej. Dużo by pisać. Na górze Gellerta chyba już końcówka remontu.Ogólne wrażenie in plus.
OdpowiedzUsuńInka! Ludzie dalej życzliwi. Oni chyba myślą (w tym swoim języku) podobnie jak my. Tak mi się zdaje, że kod kulturowy jest identyczny.
Ewuniu!
A Ty jaką chcesz paprykę? Ciposz czy csemege? Zaraz u nas będą targi Wielkanocne na Rynku. Są tam Węgrzy od zawsze to jaki to problem? Mówisz i masz. :)
Ze dwie trzecie drugiej części już napisane. Ja nie jestem tak szybki jak Dorotka. Się muszę nazastanawiać i ponamyślać. Sądzę, że na środę będzie całość już "na stronce".
Paweł zwany Pawełkiem
Bardzo przyjemnie czytało mi się o wrażeniach i pobycie.No takie warunki w pociągu też by mnie zdziwiły.Też byłam na Węgrzech ,dawno ,pamiętam zupę w knajpie jakiejś ,była albo taka smaczna albo ja taka głodna.Coś jakby rosół z wkładką w postaci kurzych łapek ( fuj ) ale zupa pycha z lekkim pieczeniem w gardle.Byliśmy na handelku,Wszystko sprzedałam ,coś nakupiłam bo to były czasy pustych sklepów i maluchem wróciliśmy do Polski.Super taki wypad mieliście ,zawsze to odmiana.Oczywiście chętnie poczytam ciąg dalszy.Pozdrawiam bardzo serdecznie z Bawarii.
OdpowiedzUsuń