Kiedy w piątek po południu zadzwoniła koleżanka z propozycją wspólnego leśnego spaceru w niedzielę, doznałam olśnienia! Już wiem, czemu tegoroczna zima nie chce nas opuścić, mimo, że jest już marzec! Jakie to proste! Każdego roku udawało nam się spotkać z Agatą, Łukaszem i ich pociechami właśnie zimą, na śnieżnych szaleństwach w którymś z lasów niedaleko Krakowa. A w tym roku minął styczeń, minął luty, a nam się nie udało jeszcze umówić. Zima po prostu czekała aż odbędziemy tradycyjny spacer na śniegu!;) Ucieszyłam się ogromnie perspektywą spotkania, a Michaś i Krzyś aż zaczęli skakać z radości na wieść o towarzystwie Robusia. Trochę młodsza od nich Karolinka jest jeszcze zupełnie poza sferą ich zainteresowań, więc jej obecność została tylko skwitowana pytaniem: "To ile ona ma teraz lat?" Za jakiś czas pewnie będą bardziej zainteresowani babskim towarzystwem, ale póki co, to wolą igraszki w męskim gronie.
Na niedzielę mróz zelżał - rankiem było tylko -15, najcieplej od tygodnia. I świeciło przymglone słońce. Pojechaliśmy w kierunku Wiśnicza, gdzie mieliśmy połazić po terenie Wiśnicko-Lipnickiego Parku Krajobrazowego. I chociaż w zimowym lesie było przepięknie, mam cicha nadzieję, że to już ostatni, tak zimowy spacer marcowy.
Kiedy tylko dojechaliśmy na leśny parking, chłopcy wyprysnęli z samochodów jak wystrzeleni z procy. Przywitali się czule i natychmiast przystąpili do sprawdzania ile sił im przybyło od ostatniej wspólnej zabawy.
Zanim my, dorośli, zdążyliśmy się wytarabanić z samochodów z wszystkimi plecakami, termosami, zapasowymi rękawiczkami i sankami, trójka wojowników stoczyła już kilka walk i dokładnie uwalcowała śnieg na parkingu.
Zaśnieżone, leśne drogi wyglądały bardzo zachęcająco i zapraszały do wędrówki. W miejscu nie bardzo dało się stać, bo mróz natychmiast zaczynał szczypać w wystające części ciała. Dzieci wiedziały, co robią, nie pozostając ani chwili bez ruchu.:)
Ruszyliśmy głównym duktem leśnym. Chłopcy zajęli się sobą sami i spokojnie daliby sobie radę bez dorosłych, którzy tylko im chwilami przeszkadzali, ostrzegając przed nadmiernym szaleństwem.
Co chwilę sanki były porzucane na drodze, a chłopcy gonili po skarpach i lesie. Michał, jako najstarszy, zachowywał nieco powagi i z wrodzoną sobie ostrożnością, dołączał do zabawy tylko w wybranych momentach. Natomiast Krzyś i Robuś wychodzili z siebie, pokazując, na co ich stać.
Przez zimę również w tym lesie ubyło drzew. Co kilkadziesiąt metrów przy drodze leżą setki wyciętych pni, a między rosnącymi drzewami pozostało mnóstwo stert gałęzi.
Oczywiście składowiska drzewa zostały doskonale wykorzystane do zabawy.
Odbyło się też zimowe wejście na K2. Chłopcy wypatrzyli głęboki jar z bardzo stromymi ścianami. Krzyś oświadczył:"Ja tam schodzę!" Popatrzyłam w dół, stwierdziłam, że najwyżej powpadają w śnieg i wyprawa dostała pozwolenie na wyruszenie.
Zejście poszło dość szybko, bo wspinacze po prostu zjechali na tyłkach po stromiźnie. Na dole zaczęła się narada. Przeszłam kawałek górą wąwozu, żeby patrzeć, co dzieciaki wyczyniają. Stwierdzili, że pójdą jeszcze niżej. Widziałam jednak, że jest tam pełno zwalonych drzew, częściowo zasypanych śniegiem, tworzących plątaninę pni i konarów. W takich warunkach łatwo można się zaklinować, więc dałam ekipie hasło do zdobywania góry, z której zjechali. Okazało się, że to nie takie proste.
Najpierw Michałkowi zaklinowała się noga między gałęziami przysypanymi śniegiem. Nogę udało mu się odzyskać, ale buta już nie... Siedział na śniegu z nogą ubraną tylko w skarpetkę i wzywał rozpaczliwie pomocy. Ponieważ ani Krzyś, ani Robert też nie zdołali uratować Miśkowego buta, do akcji wkroczył wujek Łukasz, który pokonał stromiznę i wydobył buta spomiędzy gałęzi. Akcja zdobywania szczytu rozpoczęła się ponownie. Pierwszy do góry wystartował Krzyś, wybierając sobie oczywiście najtrudniejszą trasę. Po chwili zjechał na brzuchu kilka metrów w dół, tracąc przy okazji czapkę. Znalazł się poniżej punktu, z którego wystartował do wspinaczki.
Koledzy podali mu pomocną dłoń i pomogli się dostać do bazy. Nastąpił kolejny atak szczytowy. Wspinaczom za bardzo nie spieszyło się w górę i co chwilę któryś specjalnie spadał w dół, żeby zabawa trwała dłużej. Chcąc nieco przyspieszyć, rzuciłam hasło:"Kto pierwszy na górze!" Element rywalizacji zawsze działa.:) Ruszyli jak burza. Pierwszy na szczycie był Krzychu, o czym oznajmił światu radosnym wyciem na swoją cześć.
Po takiej wspinaczce trzeba się było nacieplić wewnętrznie za pomocą herbatki i kawy inki z mlekiem.co prawda chłopcy twierdzili, że jest im gorąco, ale ciepłych napojów nie odmówili.
Kolejna sterta pociętego drewna mogła doskonale imitować czołg, ale wojownicy nie mogli dojść do porozumienia, kto ma być "dobrym", a kto "złym", więc skończyło się na walce wewnątrzzałogowej i spychaniu się na śnieg.
Nadszedł czas powrotu. Jedne sanki zajęła Karolinka, a drugimi powozili chłopcy, starając się dogonić i wyprzedzić wujka Łukasza ciągnącego sanki numer jeden.
Karolinie bardzo się ten wyścig podobał - jechała tyłem do przodu i pokrzykiwała na tatę, żeby przyspieszył i do chłopaków, ze nie dadzą rady jej wyprzedzić.
A chłopaki, którym bardzo się spieszyło, wytracali czas na wypadki kończące się lądowaniem w rowach, ustalaniem, kto ma jechać, kto ciągnąć, a kto pchać. W ten sposób co już prawie doganiali Karolinę, to musieli wymyślić coś, zeby zostać z tyłu. W ten sposób wyścig ciągnął się aż do parkingu.
Podczas całego spaceru wypatrywałam jakichkolwiek śladów grzybów. Co kawałek dawałam nura w las, żeby cokolwiek wytropić. Strasznie jestem przez te mrozy stęskniona widoku grzybów w ich naturalnym środowisku. Ostatnio częściej oglądam je w słoikach niż w lesie. Jednak poszukiwania w zimowym lesie, przykrytym warstwą śniegu nie było zbyt owocne. Niemniej, nawet te kilka marnych sztuk sprawiło mi przyjemność.
Najpopularniejszym gatunkiem tej niedzieli był łycznik ochrowy, którego znalazłam w kilku miejscówkach. Owocniki przyschły, skurczyły się i pomarszczyły. Nie wyglądały już tak urokliwie jak jesienią, ale i tak sam fakt stwierdzenia ich obecności był wielką przyjemnością.
Większość nadrzewniaków pokryta była warstwą przymarzniętego do nich śniegu. Pod taką kołderką czekają na nadejście wiosny.
Na wystawionym na słońce przydrożnym pniaku śnieg odkrył resztki śluzowca, najprawdopodobniej samotka zmiennego. Przeszłam przez rów, zeby zobaczyć co to takiego, bo myślałam, że to jakiś twardy grzyb nadrzewny. Jednak ten owocnik rozsypyywał się w proch pod dotykiem, co jest typowe dla śluzowców.
Robusia i Krzysia nie można było zagonić do samochodów. Korzystali ze śniegu do ostatniego momentu, w związku z czym trzeba ich było dwukrotnie otrzepywać przed wpakowaniem do aut.
Fajna wycieczka chociaż temperatura nie była mała. Chłopakom było ciepło a wy nie zmarzliście?Piękne widoki leśne.Dorotka super piszesz,jakbym czytała rozdział książki a ja bardzo lubię te książkę.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję Ewuniu, że ta książka będzie miała jeszcze sporo rozdziałów. Ja trochę zmarzłam, mimo że nie stałam w miejscu, tylko się kręciłam dookoła trwającej zabawy. Ja zawsze jakoś najbardzij marznę.:( Pozdrowienia cieplutkie!
Usuń