Muszę się na początku trochę pożalić. Na sobotę zostaliśmy uziemieni bez samochodu. To cała długa historia, jak do tego doszło. Pawełek od poniedziałku buja się po mazurskich jeziorach na męskim rejsie. Ponieważ już długo przed wyjazdem wiedziałam, że pojedzie na Mazury z kolegami, nie swoim samochodem, umówiłam się z panem blacharzem na łatanie w moim Robalu dziur wygryzionych przez robaki-rdzaki. Miałam mieć przecież przez dwa tygodnie nieograniczony dostęp do Pawełkowego Doblowoza! Zaraz w poniedziałek odstawiłam moje auto do warsztatu i przesiadłam się do większej bryki. Ledwie wyjechałam z garażu, zaczęło się coś tłuc przy lewym kole. I z każdym przejechanym kilometrem tłukło się coraz bardziej. Oczywiście poinformowałam Pawełka telefonicznie, że jego samochód się rozpada. Informacja została skwitowana stwierdzeniem, ze Dorotka potrafi zepsuć wszystko, nawet taki dobry samochód.;) A z Doblowozem było coraz gorzej. Umówiłam go na wizytę u mechanika na przyszły tydzień i odprawiałam czary, żeby zdołał jeszcze do piątku wozić dzieci do i ze szkoły, a w sobotę zapewnił transport do stajni. Jeździłam coraz wolniej. W piątek wracaliśmy ze szkoły z prędkością 30 na godzinę. I cudem doturlaliśmy się do garażu, gdzie trzasnęło, huknęło i z koła wysypała się garść spalonych śrubek. Były tak nagrzane, że oparzyłam rękę przy próbie wyzbierania ich. Od razu stwierdziłam, że do koni w sobotę jechać się nie da. Teraz mam tylko cichą nadzieję, że odbiorę dziś wieczorem, zgodnie z umową, moje auto zwane Robalem, a Doblowoza jakoś dostarczę we wtorek do warsztatu. No ale przecież nie będę siedzieć ze zwieszoną smętnie głową i biadolić nad moim losem, na który się uwzięły wszelkie nieprzyjemne okoliczności. Trzeba iść na spacer! Nie ma czym jechać, to można powędrować tam, gdzie się bez trudu dojdzie na własnych odnóżach.:)
Uzgodniliśmy z Michałkiem i Krzysiem, że pójdziemy na Zakrzówek. Chłopcy chcieli najpierw przejść przez "ujoty" i poćwiczyć mięśnie na siłowni. Na drodze stanął nam jednak ogromny namiot, a za nim drugi. Dwa namioty z eksperymentami! Michałowi zaświeciły się oczy. A Krzyś się naburmuszył, bo miała być siłownia, a nie jakieś eksperymenty. Takie sytuacje między chłopakami nazywam roboczo konfliktem interesów i staram się je rozwiązywać tak, żeby każdy był zadowolony i dodatkowo, żeby mu się wydawało, że postawił na swoim.:) Widziałam, że eksperymentalne stanowiska są dopiero na etapie organizowania, więc zaproponowałam, że tylko rzucimy na nie okiem, pójdziemy na siłownię i spacer, a w drodze powrotnej pooglądamy doświadczenia. Krzyś ostentacyjnie obszedł namiot z zewnątrz, z miną pełną pogardy dla naukowców, a ja z Michałek przecisnęliśmy się między stolikami, na których ustawiano rozmaite machiny.
Za namiotem połączyliśmy się i poszliśmy poćwiczyć. Żar lał się z nieba, więc chłopcy szybko poćwiczyli. Woleli iść do lasu, w którym pod drzewami jest nieco chłodniej.
W lasku na Skałkach Twardowskiego faktycznie było przyjemniej, ale i tu susza rządzi niepodzielnie. Nawet liście na krzewach były zwiędnięte. Po przejściu stu metrów wiedziałam już, że spotkanie jakiegokolwiek grzyba będzie cudem.
Były za to doskonałe warunki do ćwiczeń dla leśnych komandosów. Najdłużej wykorzystywane było zwalone nad ścieżką drzewo. Trzeba było zbiec z górki i pokonać pień raz górą, raz dołem. Chłopcy powtarzali to ze dwadzieścia razy.
Michaś wyznaczył mi rolę sędziego oceniającego dokonania i zastrzegł: "Tylko nie mów, że jest remis, bo masz oceniać obiektywnie, kto jest lepszy!" Znowu stanęłam przed trudnym zadaniem. Jak orzeknę, że Michaś jest lepszy, to Krzysiek będzie pyskował i rzuci się na brata z pięściami, a jak powiem, że Krzychu sprawniej pokonuje przeszkodę, Michaś zacznie wywody na temat niesprawiedliwości i oskarży mnie, że zawsze staję po stronie młodszego, a on, jako ten starszy, jest pokrzywdzony...
Wybrnęłam oceniając wyżej Krzysia w pokonywaniu pnia góra, a Michałka w przechodzeniu dołem. Udało się uniknąć konfliktu.:)
Później chłopcy ćwiczyli wspinaczkę na skałkach, a ja fociłam kwiatki.
Kwitnie na żółto dziurawiec i rozchodnik.
Na naszej drodze stanął stary, zabity dechami budynek. Już raz odwodziłam chłopaków od chęci spenetrowania jego wnętrza. Tym razem Krzyś się uparł, żeby tam chociaż zajrzeć. nie odstraszyła go nawet naprędce wymyślona historia o duchach.
Przedarł się przez wysokie zarośla i dotarł do drzwi. Chwilę się wahał przed naciśnięciem klamki, ale zrobił to. Drzwi były zamknięte. Nie dało się sprawdzić, co jest w środku.
Poszliśmy dalej. Na skraju lasku zobaczyliśmy jedyne na tym spacerze grzyby - lakownice spłaszczone.
Na pniaku można było pooglądać owocniki w różnych fazach rozwojowych - od staruszków po młodziaki żłobkowe.
Weszliśmy na bardziej ucywilizowany teren Zakrzówka. Oczywiście nie można było się na alejkę dostać ścieżką przedeptaną obok szlabanu, tylko trzeba było pokonać go górą.
Doszliśmy do nowości na Zakrzówku. Obiło mi się o uszy, że zostało tu otwarte kąpielisko, a dziś potwierdziłam te pogłoski na miejscu.
Zdjęcia zrobiłam z góry, bez płacenia i wchodzenia na teren kąpieliska. Jak będziemy przygotowani do kąpieli, to zwiedzimy to miejsce z bliska.
Po spacerze chłopcy schłodzili się lodami i poszliśmy do eksperymentalnych namiotów.
Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuńDziękuję za dobre słowo! Pozdrawiam serdecznie!
Usuń