We wtorek miało się zrobić chłodniej, więc zarezerwowałam sobie przedpołudnie dla koni, mając nadzieję, że uda się z nimi popracować w nieco przyjaźniejszej temperaturze niż ostatnio. Tymczasem wtorkowy poranek wstał słoneczny i upalny, jak wszystkie poprzednie od dłuższego czasu. Bezchmurne niebo nie dawało zbytniej nadziei na ochłodę. Zawiozłam chłopaków do szkoły i pojechałam do stajni. Zanim tam dotarłam, upał jeszcze wzrósł, było bezwietrznie i parno.
Latona przyszła do mnie ochoczo, bo przecież wie doskonale, że w lewej kieszeni zawsze mam końskie smakołyki, które zdecydowanie wzmacniają miłość konia do posiadacza tychże smakołyków. Zanim ją doczyściłam, dopieściłam i osiodłałam, byłam cała mokra. Zapewniłam Latonę, że nie będziemy się specjalnie w tym upale męczyć, tylko sobie pospacerujemy i popatrzymy na okoliczności przyrody. Na znak zgody ponownie zaczęła szperać wargami w okolicy kieszeni z łakociami.:)
Wyszłyśmy na drogę nad padokami, gdzie rośnie najlepsza trawa na świecie, bo jest to trawa "po drugiej stronie płotu", a od zawsze wiadomo, że taka jest zdecydowanie lepsza od tej ogólnie dostępnej na pastwisku. Nigdy nie dopinam Latonie popręgu na początku jazdy, żeby mogła spokojnie i bezpiecznie dla swojego zdrowia skorzystać z dobrodziejstw zielonej paszy. Ona o tym wie i skrupulatnie korzysta z przyzwolenia na skubanie. Kiedy po 15 - 20 minutach dociągam popręg, żeby nie wylądować razem z siodłem na glebie, Latona nie próbuje już się schylać; wie, że nadszedł czas na pracę.
Poczłapałyśmy sobie standardowo wzdłuż asfaltowej drogi w stronę Bosutowskiego Lasu. Po raz kolejny zachwyciłam się polem zarośniętym przez rumianek lekarski. Jeszcze rok temu uprawiany tu był koperek, a teraz pole nie zostało obsiane i skorzystały z tego zioła i chwasty, zajmując cała powierzchnię.
Latona rumianku nie lubi, ale między nim wyrosły kępy owsa. Ma już kłosy z zielonymi ziarnami i jest wielkim przysmakiem końskim. Co prawda konie nie powinny jeść niedojrzałego zboża, ale kilka chapnięć pyska nigdy moim koniom nie zaszkodziło.
Później przechodziłyśmy pod bogato kwitnącą lipą. Zapach nieziemski! Zaskoczyło mnie, że nie było wśród kwiatów słychać uwijających się pszczół. Zazwyczaj przecież taka kwitnąca lipa cała brzęczy. Może pszczółki wyczuły to, czego ja się nie spodziewałam, a miało nadejść.
Na niebie pojawiły się małe chmurki, powiało przez chwilę chłodniejszym powietrzem, a nawet spadło kilka kropel deszczu. Po chwili jednak zrobiło się z powrotem gorąco i duszno.
Dojeżdżałyśmy do lasu, a tam jest jedno z nielicznych pól zarośniętych kolorowymi chwastami - rumiankami, makami i chabrami. W okolicy prawie wszystkie zbożowe pola są czyściutkie, nie ma na nich nic więcej oprócz kłosów. Takie kolorowe są z roku na rok coraz większą rzadkością. A pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, wszystkie uprawy tak właśnie wyglądały. Chemia lana na pola odebrała kolorowym kwiatom prawo do egzystencji.
Przed lasem rosną cztery stare czereśnie, pozostałość po sadzie. Są doskonałą stołówką dla setek szpaków, które strasznie hałasują przy stole. Trzeba pod tymi drzewami jak najszybciej przemknąć, bo można zostać zbombardowanym. Nie tylko czereśniowymi pestkami.
Las nie dawał specjalnie ochłody; było w nim tak samo gorąco jak między polami. Spacerowałyśmy sobie zatem powolutku. W pewnym momencie mignęło mi między drzewami coś różowego. Pomyślałam - niemożliwe, ale zawróciłam. I okazało się, że nawet w lesie, który się doskonale zna, w którym bywa się co najmniej raz w tygodniu, coś może zaskoczyć. Tym zaskoczeniem była lilia złotogłów. Nigdy wcześniej jej w tym lesie nie spotkałam.
Zsiadłam, żeby zrobić zdjęcia. I wtedy, w ułamku sekundy rzuciły się na nas tysiące komarów. Wcześniej nie było ich w ogóle widać. Dopóki szłyśmy, komary nie istniały, a w momencie zatrzymania przypuściły zmasowany atak. Oganiałam się ja, oganiała się Latona, niecierpliwie tupiąc nogą. Szybko cyknęłam parę fotek, wlazłam na siodło i ruszyłyśmy dalej.
Przejechałam przez las, objechałam go z drugiej strony i zaczęłyśmy powoli kierować się w stronę stajni. Wtedy na niebo wypełzła mała chmurka. Spadły dwie kropelki deszczu, a za kilka minut z tej małej chmurki rypnęło takim grzmotem, że aż ziemia zadrżała i natychmiast lunęło jak ze strażackiego węża. Latona złożyła uszy na boki, żeby jej się do środka nie nalało i rozkoszowała się ochłodą. Mnie też było całkiem przyjemnie i gdyby to był sam deszcz, bez burzy, wydłużyłabym sobie spacerek. I tak bardziej mokra już być nie mogłam; w dwie minuty przemokłam dogłębnie. W czasie burzy jazda na koniu nie jest bezpieczna, więc pognałyśmy najkrótszą drogą do domu.
Po drodze zatrzymałam się jeszcze na chwilę przy orzechach włoskich, które już wyglądają tak, że powinny się nadawać na nalewkę orzechową. Nigdy nie robiłam orzechówki, ale w tym roku chyba spróbuję. Orzechów jest na drzewach mnóstwo, a w okolicy stajni rośnie ich sporo na dziko, więc z pozyskaniem nie będzie problemu.
Obok orzecha rośnie wiśnia. Owoce ma małe, zdziczałe, ale już dojrzałe i całkiem smaczne.
Tak padało, kiedy doszłyśmy z Latoną do stajni.
Latona poszła na dalszy prysznic, a ja zabrałam się za wykręcanie ubrania. Po dziesięciu minutach od naszego powrotu przestało padać. Chłodniej zrobiło się dopiero dzisiaj, w środę.
Ooo... jak u nas brak deszczu. Wszystko schnie. Rośliny zamierają w oczach. No, ale ludziska cieszą sie z "pięknej" bezdeszczowej pogody. Pozdrawiam, Inka
OdpowiedzUsuńU mnie burze przechodzą punktowo. Akurat nade mną otworzyły się chmury, a po drugiej stronie miasta, gdzie mieszkam, nie spadła ani kropla. Tak samo było w sobotę - nad Węgrzcami, gdzie stacjonują moje konie przeszła solidna nawałnica, a na moim osiedlu ledwie pokropiło. Trawniki miejscami wyschły zupełnie, a ludziska się cieszą, że nie pada. Tak samo, jak u Ciebie. Pozdrawiam serdecznie.:)
Usuń