Sobotnie popołudnie upłynęło pod znakiem burz krążących wokół Krakowa. Zrezygnowałam nawet z wycieczki rowerowej z Michałkiem i Krzysiem, bo na horyzoncie rozgrywał się spektakularny pokaz błyskawic z podkładem groźnego pomrukiwania. W efekcie do nas żadna burza nie dotarła, ale trochę popadało. Woda natychmiast parowała i niedzielny poranek wstał osnuty mgłami, w których znowu mruczały burze. Pawełek sprawdził w necie, gdzie one są i okazało się, ze dokładnie okrążają Kraków. Na podstawie mapki burzowej wyliczałam, nad którymi lasami najprawdopodobniej pada, czyli, gdzie warto będzie pojechać za tydzień lub dwa. Na tę niedzielę natomiast wybór padł na las w Sobiesękach koło Skały. Jak Krzyś usłyszał, gdzie jedziemy, natychmiast zapytał, czy ktoś już w tym roku znalazł siedzunia sosnowego, bo doskonale pamięta, po jakie grzyby się do tego lasu jeździ.:) Kiedy odpowiedziałam, że jeszcze nikomu się nie udało znaleźć tego gatunku, postanowił, że będzie pierwszy. Delikatnie starałam się mu uświadomić, że to jeszcze nie pora na siedzunie, ale i tak nie pozbawiłam go nadziei na bycie pierwszym. Ja liczyłam raczej na gołąbki modrożółte i wyborne oraz muchomory czerwieniejące. Ich występowanie wydawało się zdecydowanie realniejsze.
Pawełek nie mógł z nami jechać, bo tyrał ciężko przez trzy dni tego długiego weekendu, żeby móc w poniedziałek z czystym sumieniem wyruszyć na mazurską wyprawę żeglarską. Spakowałam więc tylko dzieciaki i pojechaliśmy. Po drodze w kilku miejscach było widać efekty nawałnic, które tamtędy przeszły - ziemia z pól naniesiona na drogę, połamane gałęzie. Nad lasem, do którego dojechaliśmy, ulewne deszcze nie przeszły. Było tylko delikatnie pomoczone, ale i tak, po ostatnich upałach, chodzenie po wilgotnym lesie, było wielką przyjemnością.
Krzyś wypruł jak petarda na siedzuniowe zbocze, bo bycie pierwszym w jakiejkolwiek dziedzinie dodaje mu skrzydeł. Obleciał najpopularniejsze miejsca, nic nie znalazł i trochę odpuścił. Nie tylko Krzyś nie wytropił żadnego grzybka. Nie udało się to również ani Michałkowi, ani mnie. Przez pierwsze pół godziny bardzo przyjemnego spaceru, nie widzieliśmy nic grzybowego poza starymi, odbarwionymi już gmatwicami.
W końcu Krzysiowi udało się wytropić kisielnicę kędzierzawą, która pod wpływem wilgoci nabrała charakterystycznej dla tego gatunku konsystencji.
Po tym znalezisku weszliśmy w kawałek starego lasu sosnowo-jodłowego. Tam zawsze panuje półmrok, a tym razem było wręcz ciemno. Nawet fotki uroczej drogi między wysokimi, starymi drzewami wyszły tak ciemne, jakby panowała noc. W tym fragmencie lasu można znaleźć borowiki szlachetne, więc nastawiłam chłopaków na ich szukanie. Nie byli jednak zbytnio zainteresowani tropieniem grzybów, których nie było, bo zajęli się bieganiem i wyimaginowanym strzelaniem do siebie z laserowych patyków, pozyskanych oczywiście w lesie. Nie mam pojęcia na czym dokładnie polegała ta ich gra, bo padali na ziemię, tarzali się po ściółce, biegali i śmiali do rozpuku. A ja szukałam nie tylko szlachetniaków, ale czegokolwiek z kapelusikiem. I nie znalazłam nic.
Wyszliśmy z "Mrocznego Boru" do lepiej naświetlonego lasu. Chłopcy przestali się gonić, bo najwidoczniej w świetle laserowe patyki już nie działały.;) Za to pojawiły się w końcu grzybki - jeden gołąbek i resztki z dwóch innych, zjedzonych przez ślimaki oraz podsuszony i obgryziony muchomorek rdzawobrązowy.
Kilka metrów od nich z niedowierzaniem pochyliłam się nad żółtymi łebkami wystającymi z mchu. Trudno mi było uwierzyć w to znalezisko, ale tak! To były pierwsze tegoroczne kureczki, jakie znalazłam. Dziwiłam się przede wszystkim dlatego, że nigdy w tym lesie kurek nie znalazłam i nie spodziewałam się spotkania z nimi. A tu takie szczęście i pierwsze grzybki, jakie włożyłam w tym dniu do koszyka.
Nasza trasa prowadziła dalej przez zawsze dość wilgotny fragment lasu. Są tam zapewne jakieś źródła pod ziemią, bo w kilku miejscach przez cały rok utrzymują się duże kałuże, do których kilkakrotnie wpadał już Krzyś. Przypomniałam mu, że to miejsce jego tradycyjnych błotnych kąpieli i zaleciłam ominięcie kałuż szerokim łukiem. Krzyś posłuchał, więc tym razem uniknęliśmy pływania w kałuży.
Wilgoć w tym miejscu wykorzystał tylko jeden drobnołuszczak jeleni, który w dodatku wyrósł od spodu spróchniałego pnia i nie było jak do niego podejść, żeby go uwiecznić bez zerwania.
"Zakwitły" też śluzowce. Było to jedyne miejsce w lesie, gdzie udało się je spotkać.
Weszliśmy na teren borowików ceglastoporych. To jeden z piękniejszych fragmentów lasu, po którym spacerowaliśmy. Jesienią rośnie tam mnóstwo pieprzników trąbkowych, a także podgrzybki, borowiki szlachetne, lejkowce... Teraz liczyłam jedynie na ceglasie. Ale zamiast nich wypatrzyłam czaszkę, chyba z krowy. Leżała już w lesie długo, bo porosła mchem i wtopiła się w ściółkę. Krzyś się nią zainteresował, więc odwróciłam ja nogą tak, żeby można ją było obejrzeć od drugiej strony. Okazało się, że w czaszce mrówki zrobiły sobie mrowisko, a ja je odkryłam, przewracając im dom do góry nogami.
Zawołałam szybko Michałka, który oglądał drzewa kilka metrów ode mnie i Krzysia. Michaś bowiem od kilku tygodni interesuje się życiem mrówek i zdążył się już o nich sporo dowiedzieć. Kilkakrotnie opowiadał mi już o organizacji życia w społeczności mrówek i wielu ciekawych rzeczach na temat tych owadów. Dobrze przewidziałam, że zainteresuje go takie odkrycie. Przez kwadrans patrzyliśmy jak mrówki zbierają swoje larwy i ukrywają je w głębi mrowiska, a Michałek tłumaczył, które mrówki są robotnicami, a które żołnierzami, czym się różnią w wyglądzie i jakie są ich zadania w mrowisku. Po raz kolejny moje dziecko mnie zaskoczyło ogromem swojej wiedzy. Michał tak już ma, że jak się czymś zainteresuje, to drąży temat dotąd, aż wie wszystko, co jest dostępne w danym zakresie. Tymczasem mrówki schowały wszystkie larwy i przestały nerwowo biegać. Ułożyłam ich mrowisko w pierwotnej pozycji i poszliśmy dalej.
Michał i Krzyś wymyślili kolejną zabawę. Widząc, że się nie sprzeczają, zostawiłam ich w tym miejscu i zaczęłam poszukiwaniu w pobliżu.
Większość borowików ceglastoporych dni swojej świetności miała już za sobą i nadawała się jedynie do pozostawienia w lesie - owocniki były stare, częściowo spleśniałe, zjedzone przez ślimaki i robale. Trochę mi ich było żal, bo spokojnie starczyłoby ich do zapełnienia mojego małego koszyczka.
Takich nadających się do zabrania znalazłam tylko kilka sztuk, ale lepsze to niż nic.:)
Już na koniec poszukiwań w tym miejscu, kiedy odwołałam chłopców z pnia, na którym się bawili, znalazłam pierwszego i jak na razie ostatniego muchomorka czerwieniejącego. Krzyś natychmiast stwierdził, że na pewno będzie robaczywy. Po zrobieniu zdjęcia dotknęłam trzonu - był twardy. Powiedziałam więc Krzysiowi, że być może się myli i zerwałam muchomorka.
W trzonie były tylko dwie małe dziurki, które w połowie wysokości zaniknęły, ale pod kapelutkiem zamieszkały tysiące muszek. Stanęło więc na Krzysiowym - mój muchomorek nie nadawał się do wzięcia.
Na wyjściu z tego fragmentu lasu pożegnał nas jeszcze staruszek ceglaś. Zaproponowałam chłopcom, żebyśmy poszli dalej niż zwykle, bo jest szansa, że przy drodze i na polanie dojrzały już poziomki. Nie protestowali, więc ruszyliśmy do "Dalekiego Lasu", gdzie zazwyczaj już nigdy nie ma czasu iść, bo jak jest więcej grzybów, to dłużej schodzi na penetrowaniu grzybowych miejscówek i zbieraniu.
Szliśmy trochę drogą, trochę przez las, a chłopaków nie opuszczał dobry humor. Krzyś starannie wtapiał się w podłoże leśne, przybierając z każdą chwilą coraz bardziej kolor ściółki.
W nasłonecznionych miejscach poziomki, zgodnie z moimi przewidywaniami, były już czerwone. Kilka garstek udało się zebrać. I był to chyba najcenniejszy pozysk tego dnia, o czym świadczyły pomruki zadowolenia wydawane przez zjadaczy leśnych owoców. Widząc jak im smakują te poziomki, postanowiłam, że muszę ich zabrać w takie miejsce, w którym przed laty cały, wielki las był zarośnięty poziomkowymi krzaczkami. Nie byłam tam już dawno, ale mam nadzieję, że poziomki są nadal i Michał z Krzysiem będą się mogli napchać nimi do pełna.
Po drodze trafiliśmy na osiedle mrówek - na niewielkiej powierzchni było aż dziewięć dużych mrowisk. Michaś znowu prowadził obserwacje. Tym razem karmiliśmy mrówki Krzysiową kanapką z pasztetem. Smakowała im bardzo.:)
Doszliśmy do końca lasu. Dalej były już łąki i domy, więc stwierdziliśmy, że trzeba zawracać. Szliśmy głównie drogą, bo przy niej rosło najwięcej poziomek, a chłopcy wciąż mieli niedosyt. Na przydrożnej skarpie wypatrzyłam jednego jedynego muchomora twardawego. Nie był to owocnik modelowy, ale pierwszemu tegorocznemu trzeba przecież fotkę zrobić.:)
Na fragmencie pierścienia dobrze widać prążki charakterystyczne dla tego gatunku.
A teraz możecie się śmiać. Te ogryziołki zobaczyłam z daleka. Rosły pod dębami w nasłonecznionym miejscu. A ja rzuciłam się do nich prawie jak mój Krzyś. Byłam pewna, że to resztki z borowików usiatkowanych...
Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Stan owocników właściwie uniemożliwiał stuprocentową identyfikację, ale na pewno nie były to borowiki. Kapelusze były objedzone od góry i od spodu, ale najpewniej to któraś żagiew albo twardziak. Nie dało się nawet stwierdzić czy pod kapeluszami były kiedyś pory czy blaszki, bo wszędzie zostały odbite ślimacze zębiska.
Kiedy wracaliśmy, chmury poznikały, a na niebo wytoczyło się słońce. Zrobiło się od razu gorąco i duszno.
A wśród poziomkowych krzaczków Krzyś znalazł jajeczko. Chciał je koniecznie zabrać "na pamiątkę", ale kategorycznie zabroniłam, bo już z taką pamiątką miałam do czynienia. Leżało sobie takie jajeczko na leśnej wystawce w domu aż mi się kiedyś rozbiło. Po kilku miesiącach tego wystawkowego leżenia... Na samo wspomnienie zapachu nos mi się sam zatyka.:)
Piękny grzybowy spacer; nic nie szkodzi, że zbiór skromny. A jajeczko na 99% kosa:-))
OdpowiedzUsuńGrzybów będzie więcej, a spacery są bezcenne.:)
UsuńKosa, kosa na 100 % Znaczy się jajko jest na pewno kosa. Gratuluję "drobiu", znaczy się kurek :)) Pozdrawiam serdecznie, Inka
OdpowiedzUsuńTo chyba kosy budują niestarannie swoje gniazda, skoro im jajka wypadają. To nie pierwsze tak wybarwione jajko, jakie znaleźliśmy w lesie na podłożu. No chyba, że to kukułka powyrzucała. Pozdrawiam słonecznie!
Usuń