Wieści o gigantycznym wysypie grzybów w moich orawskich lasach dopadły mnie podczas grzybobrania w Bieszczadach... Okoliczności były takie, że nie było mi żal lipnickich grzybów, których nie mogłam pozbierać, bo przecież właśnie zbierałam równie piękne i smaczne grzyby bieszczadzkie.:) Ale od powrotu ze zlotu po głowie wciąż kołatały mi się myśli o konieczności uratowania chociaż części orawskich grzybów. Na sobotę i niedzielę chłopcy mieli zaproszenia na urodzinowe imprezy u koleżanki i kolegi, więc standardowy wyjazd weekendowy nie był możliwy. Zrobiłam kalkulację, w który dzień moja nieobecność w Krakowie będzie najmniej odczuwalna i padło na piątek, który miał być ostatnim ciepłym dniem.
W czwartek zadzwoniłam do lipnickich gospodarzy, żeby wiedzieli, że przybywam i nie byli zdziwieni, że parkuję na podwórku. Powiedzieli, że grzybów nadal jest mnóstwo. Nastawiłam budzik na wszelki wypadek, ale obudziłam się godzinę wcześniej. Bez pośpiechu przygotowałam dla chłopaków jedzenie do szkoły i pracy oraz cały zestaw do zjedzenia śniadania w domu,, dałam im po buziaku i wyprułam przed piątą. W Krakowie było na termometrze 18 stopni. Jak w środku lata.
Nie lubię jeździć po ciemności, ale tym razem warunki były doskonałe - droga sucha, zero mgieł. Rozjaśniać zaczęło się dopiero wtedy, kiedy odbiłam z Jabłonki do Lipnicy, czyli jakieś dziesięć kilometrów przed celem. Nie musiałam się spieszyć, bo w lesie ciemno jeszcze było. Do samochodu zaczęło wdzierać się arktyczne powietrze, a nad polami snuły się strzępki mgieł. Od razu dało się odczuć, że przekraczam granice mikroklimatu, którym rządzi Babia.
Kiedy dotarłam na podwórko lipnickie, gospodarze i goście jeszcze smacznie spali, a ja zaczęłam się telepać z zimna. Zerknęłam na termometr; pięć stopni było, a ja miałam na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem. Szybciutko zabrałam jeden kosz i, zgodnie z planem, pognałam na Grapę.
Nie musiałam się spieszyć, bo w lesie niewiele jeszcze było widać, ale dla rozgrzewki zdecydowanie wskazany był bieg pod górę. Zgrabiałymi rękami cyknęłam parę fotek krajobrazowych, uwieczniając kolejny orawski poranek i wpadłam w las.
Zarówno w tym pierwszym fragmencie lasu, jak i w kolejnych, do których trafiłam, było mnóstwo borowików szlachetnych. Stały przez chwilę, a kiedy orientowały się, ze ktoś na nie patrzy, uciekały w popłochu, często rozsypując się w proch. Strasznie były robaczywe, a większość z nich również obsuszona i popękana od upału. Las wysechł okropnie. Aż dziwne było, że tyle w nim grzybów można zobaczyć. Borowiki tak słabo trzymały się podłoża, że wystarczyło je trącić palcem, a one odpadały od grzybni.
Młodych owocników prawie nie było; znalazłam ich tylko koło dziesięciu. A z tych dorosłych warto się było schylać do co trzydziestego. Macałam je po kapeluszach - sprawdzałam tylko te twardsze; zabierałam tylko te sztuki, które od połowy trzonu były wolne od robali. W domu okazało się niestety, że część z nich trzeba jeszcze wyrzucić.
Szybko stwierdziłam, że nie chce mi się obmacywać robaczywych prawdziwków. Doszłam do wniosku, ze wolę zdrowe koźlarze i ceglasie, niż przeznaczone do wykrawania szlachetniaki.
Przeszłam do części lasu, gdzie częściej można spotkać borowiki ceglastopore i czerwone koźlarze. Te gatunki były cudownie zdrowe i koszyk szybko zaczął ciążyć. Zdjęć prawie nie robiłam, bo miałam ograniczony czas i ciężko mi było z pełnym koszem rozstawiać się do focenia.
Z Grapy przyniosłam pełny kosz i pół płóciennej siatki. Osobno do siateczek miałam też włożone mleczaje jodłowe i kurki. Na podwórku dopadli mnie gospodarze i zaczęli zapraszać na kawę, wodę, śniadanie i obiad. Jak zwykle ze szczerego serca i serdecznie. Ale ja nie miałam czasu! Drugi las czekał! Skorzystałam więc tylko z wody, szybko przełożyłam grzyby z siatek do zapasowych koszyków, wzięłam pusty kosz i już gnałam do granicznego lasu. W połowie podwórka dogonił mnie gospodarz i wcisnął do plecaka jabłka i kilka małych oscypków, żebym miała siłę wrócić.
Dopadłam do lasu. Zestaw grzybowy był ten sam, co na Grapie. Wiele borowików ceglastoporych była już naznaczona starością, mimo, że wcale takie stare nie były. Zauważyłam, że tak pleśniejących ceglasi jest najwięcej podczas upałów; kiedy pada, umierają w inny sposób.
Na wejściu do lasu spotkałam grzybiarkę wychodzącą z lasu z pełnym wiaderkiem. Wiedziałam, że przede mną było tu sporo poszukiwaczy. Było wpół do jedenastej... O tej porze większość grzybiarzy wraca do domu i zaczyna obróbkę.:)
A ja sobie szukałam. Zrobiło się gorąco i pot zalewał mi chwilami oczy. Koszyk się napełniał, a ja zerkałam na zegarek. Widząc, że mam jeszcze kawał lasu do spenetrowania, a godzina już późna, zadzwoniłam do Pawełka z pytaniem, czy zgarnie chłopaków ze szkoły. Kiedy powiedział, że nie będzie to dla niego problemem, mogłam spokojnie dokończyć przejście zaplanowaną trasą. Sama sobie tłumaczyłam, że jak Michaś i Krzyś zjedzą obiad godzinę później, to nic im się nie stanie.
W lesie najpiękniej wyglądają muchomory. Jest ich mnóstwo i to właśnie one stały się głównymi modelami piątkowej wyprawy na Orawę.
Kiedy doszłam do granicy, koszyk miałam pełny. Słowackie grzybki trafiły do siatki, a w koszyku umieściłam je po powrocie z lasu.
Do Krakowa odjechałam parę minut przed druga, myśląc sobie, jak to byłoby miło siąść na lipnickim balkonie, jak podczas wakacji, i zabrać się za obróbkę. A obrabiania było sporo. Dopiero, kiedy zaczęłam wyjmować grzyby z koszyków, widać było, ile tego nakosiłam. To był cudowny dzień, po którym wieczorem padłam ze zmęczenia.:)
Serdeczności Dorotko.Koszyki pełne i szczęście w oczach.Musiało dobrze popadać na Orawie że rosną grzyby.U nas ani kropli deszczu,zimnoi zero w lesie.Wtorkowy mój spacer w lesie skończył się bolesnym upadkiem,skrzywieniem okularów i niemożnością oddychania całą piersią.Żebro pobite,a okulary u optyka.I koniec spacerów.Ściskam was mocno i serdecznie
OdpowiedzUsuńEwciu! Na Orawie padało 2 września, po naszym wyjeździe. To, co teraz zbierałam, to resztki po tym deszczu właśnie. Mam nadzieję, że wczoraj popadało, tak jak w Krakowie. A Twoje żebro trochę odpocznie, optyk okulary naprawi i w październiku jeszcze się do lasu wybierzesz. Trzymam za to kciuki! Uściski serdeczne z Krakowa!
UsuńJa wiem, że trening czyni mistrza i zapewne obrabiasz grzybki 2x szybciej od wprawnego grzybiarza i 3x szybciej od amatora ale i tak "nie zazdroszczę" takich pozysków ;)) A co dopiero jak czwórka Was zbiera hihi
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
seBapiwko
No właśnie! Jak mnie się marzy, żeby kiedyś zbierać cały dzień i pozysk oddawać komuś, kto go nie zmarnuje. Kilka razy dałam świeże grzyby osobom, które deklarowały, że się nimi zajmą. Okazało się później, że im się nie chciało/zapomnieli... Grzybyy się zmarnowały. A ja mam taki wewnętrzny przymus, żeby nie zmarnować żadnej sztuki, jaką się wydarło z natury. Siedzę więc godzinami i obrabiam, a znajomym rozdaję gotowe słoiki lub suszeniaki.:) Pozdrawiam!
Usuń