Dzieciaki rozochocone śniegiem w Białej Wodzie chciały tego białego szaleństwa więcej i więcej. Nawet Maja i Nela gotowe były wspinać się pod górę,byle tylko dotrzeć do miejsc, w których nasypało białego puchu. A z dołu widać było, ze tam wyżej śniegu nie brakuje. Poszliśmy w dobrze nam znaną trasę, zaczynając od podejścia do schroniska Pod Durbaszką.
Początek szlaku był bardzo jesienny - błotnista droga, trawa, miejscami jeszcze zielona i drzewa bez śnieżnej kołderki. Krzyś i Michaś biegli jak szaleni do przodu i trzeba ich było chwilami powstrzymywać, dając jakieś zadania do wykonania na boku, żeby nieco spowolnić tempo i nie dopuścić do zwątpienia i osłabiania reszty wędrowców.
Dobrze, że po drodze są pagórki i skałki,na które można wbiegać i z nich zbiegać. Dzięki nim tempo marszu zostało dopasowane do potrzeb większości, a chłopaki mogły się wybiegać i popisać przed dziewczynami swoją kondycją i sprawnością.:)
Im wyżej podchodziliśmy, tym zimniej się robiło i nawet miejscami szlak był przymarznięty. Śnieg, który początkowo znajdował się tylko w najbardziej zasłoniętych miejscach, powoli wkraczał na drogę.
W końcu zrobiło się całkiem biało - na łąkach, na drodze i na drzewach. W dzieci wstąpiły nowe siły. Najwięcej w Krzysia, którego już nic nie było w stanie zatrzymać w biegu pod górę. Kiedy zobaczył schronisko Pod Durbaszką, gnał jak szalony. Na miejscu był oczywiście pierwszy.
Ja dotarłam chwilę po nim, a później Maja z Nelą, w porozpinanych kurtkach i z czapkami w rękach, bo tak im się cieplutko zrobiło od marszu pod górę.
Czekaliśmy przed schroniskiem na resztę wędrowców, a ja dokumentowałam kolejno nadejście cioci Iwonki,
a następnie Pawłów dwóch.
W schronisku była gorąca herbata i czekolada, ale nie było kota. Brak tego ostatniego zmartwił Nelę, która oświadczyła, że nie pójdzie dalej jak kota nie zobaczy. Miała kota w schronisku obiecanego, bo zawsze tam był. Przeprowadziliśmy na ten temat wywiad, z którego wynikało jasno, ze dobrze nam znany koci rezydent odszedł do Krainy Wiecznych Łowów, a jego następca nie miał ochoty na spotkanie z nami. Dzieci chodziły po schronisku i "kiciały", ale na nic się to zdało. Kota jak nie było, tak nie było. Okazało się to bardzo poważnym problemem, bo trzeba było Nelę przekonać, żeby poszła dalej bez tego kota.
W końcu udało się Nelę przekonać i nie musieliśmy się rozdzielać. Ruszyliśmy pod górę, w stronę granicy. Z każdym krokiem śniegu było coraz więcej, a widoki prawdziwie zimowe.
Tam było dokładnie tak, jak być powinno o tej porze roku - biało, drzewa pokryte śniegiem i przepiękna szadź na gałęziach, krzewach i sosnowych igłach. Wszyscy się zachwyciliśmy urokiem zimy. Komu jej brakuje, niechaj się napatrzy.
Po dobiciu do granicy szliśmy pewien odcinek po terenie płaskim. Dziewczynom się wydawało, że tak już do końca będzie i nie bardzo wierzyły Krzysiowi, który z lisim uśmieszkiem uprzejmie donosił, że prawdziwe atrakcje dopiero nastąpią.
Tymczasem jednak można było robić wygibasy, orły, anioły i inne cuda. Nikt nie potrafi się zimą cieszyć tak jak dzieci. Mnie się te okoliczności też bardzo podobały, ale nie aż tak, żeby brykać w nich zanosząc się śmiechem.
Selficzek z tatusiem w zaśnieżonym lesie,
wygłupy Krzycha
i wreszcie cała prawda o szlaku.
Zaczęły się ostre podejścia i zejścia. Śnieg był dziewiczy - nikt przed nami jeszcze tędy nie szedł. Miejscami zupełnie nie było widać szlaku. Szłam pierwsza, żeby nieco przetrzeć szlak i ułatwić reszcie odszukanie właściwej drogi. Czasem wyprzedzał mnie tylko Krzyś, który biegał między przodem, a tyłem zastępu i jeszcze miał siłę robić kulki śniegowe i bombardować kompanię.
Ośnieżone korony drzew widzieliśmy od drugiej strony, czyli z góry.
Ale, żeby je zobaczyć w takim położeniu, trzeba się było trochę pomęczyć. Okazało się, ze niezbędne będzie użycie liny, którą Pawełek zabrał profilaktyczne, pamiętając o tym, że rok temu ten szlak był oblodzony i trudno sie nim było przemieszczać.
Teraz, po śniegu,szło się bardzo wygodnie, ale propozycja zastosowania wciąganie pod górę na linie bardzo się dziewczynom spodobała. Zabawy i śmiechu znowu było co niemiara.
Michał i Krzyś nie chcieli skorzystać z liny, chociaż widziałam, że ich kusiła. Bardziej kusząca była opcja pokazania klasy w zakresie wspinaczki, podczas której radzili sobie bez wspomagania.
Doszliśmy do punktu, w którym można iść na Wysoką albo schodzić do wąwozu Homole. Chciałam smyknąć jeszcze na szczyt, ale moja propozycja nie spotkała się z entuzjazmem, wybuchem radości ani nawet zwykłym zrozumieniem. Nie chcieli juz iść pod górę, tylko w dół.
Po zjedzeniu śnieżnych lodów, ruszyliśmy w dół.
To tu jest najbardziej strome zejście. W ubiegłym roku mieliśmy tu spore problemy,bo na oblodzonych głazach nogi rozjeżdżały się w zaskakujących właściciela kierunkach. Teraz był lajcik.
Paweł wczuł się w sytuację i został taternikiem, którego po chwili refleksji przerobiliśmy na pieninnika, dostosowując nazwę do miejsca występowania.:)
Nieco niżej śniegu było juz mniej, ale nowy gęsto sypał zasłaniając widoki.
W takim śniegu padającym znaleźliśmy piękne grzyby - stara lipa była obrośnięta boczniakami i uszakami. Widok niesamowity.
Większość grzybków rosła na wysokościach, ale były i takie w zasięgu ręki. Po obfoceniu wszystkie zostały na miejscu, a lipa, na której rosły jest zapisana w rejestrze drzew pienińskich, które trzeba odwiedzać.;)
Im niżej się schodziło, tym śniegu mniej było.
A w wąwozie Homole nie było go ani śladu. Zamiast śniegu, z chmur sączyła się mżawka. Pokonując ostatnie metry szlaku aż trudno było uwierzyć, ze jeszcze przed chwilą szło się po białym śniegu. Dobrze, że są zdjęcia.;)
Widoki po prostu wymiatają!!! Aż szkoda, że mnie tam nie ma.... Brzęczy Mucha
OdpowiedzUsuńRezerwuj już miejscówkę na następne święta, to Cię przegonimy po Pieninach.:)
UsuńCudownie popatrzeć na prawdziwą zimę. Serdecznie pozdrawiam panie i panowie. Widoki wspaniałe
OdpowiedzUsuńTam było pięknie, a w Krakowie standard - szaro-buro i wilgotno. Pozdrawiamy cieplutko mimo nieprzyjemnej aury1
Usuń