Weekend 14-15 marca mieliśmy zaplanowany od pół roku. Pawełek miał jechać na Węgry, żeby tam świętować z bratankami ichnie święto, a Michałek miał lecieć z ciocią na wycieczkę urodzinową. Ja z Krzychem też swoje plany mieliśmy. Wymyśliłam, że jak już zostaniemy sami na weekend, to sobie zrobimy wyprawę na smardzówki w głąb Słowacji. Miało pięknie być, wspaniale i cudownie. Jak się domyślacie, z powodu ogólnonarodowej paniki, wszystko wzięło w łeb. Najpierw odwołany został wyjazd Pawełka, z czego, nie ukrywam, bardziej się ucieszyłam niż zmartwiłam, bo jestem zdecydowanym przeciwnikiem takich politycznych wycieczek. Pawełek przyjął to na klatę i do tematu więcej nie wracaliśmy. Znacznie gorzej przeżył to wszystko Michaś. I ja.
Od dawna już marzeniem Michałka było latanie samolotem. Ponieważ ani ja, ani Pawełek nie jesteśmy fanami lotnictwa, więc odwlekaliśmy realizację Miśkowych marzeń na czas bliżej nieokreślony. W tym roku stwierdziłam, że pora skorzystać z ponawianych zaproszeń do Anglii i wysłać im tam Michałka z okazji jego urodzin. Plan był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach - Michałek miał lecieć w sobotę bardzo wczesnym rankiem, a wrócić we wtorek, również wczesnym rankiem. W ten sposób swój urodzinowy dzień - 16 marca, spędziłby na zaplanowanych specjalnie dla niego atrakcjach. Uważam co prawda, że sam przelot byłby dla niego wystarczająco emocjonujący i żadne inne atrakcje by go nie przebiły, ale i tak w planach były dzikie szaleństwa na angolskiej ziemi. Cóż jeszcze rzec? Michał odliczał dni, minuty i sekundy do tego wyjazdu...
Kiedy jeszcze z tydzień temu nieśmiało wspomniałam o tym, ze wyjazd mógłby się nie odbyć, bo dzieje się tak, a nie inaczej, z oczu Michałka polały się łzy. Odpuściłam - powiedziałam, ze poleci, ale jakby co, to zostanie w Anglii na dłużej, jeśli nie będzie można wrócić. Doskonale wiecie, co było dalej - wzrost paniki, zamknięte szkoły, puste półki i zapasy srajtaśmy niemal u każdego. W piątkowy poranek przekonałam Michała, żeby odpuścił. Przecież jeszcze zdąży się w swoim życiu nalatać... Zgodził się. Kamień mi z serca spadł.
Razem z ciocią Renią,która miała się opiekować Michałkiem na wyjeździe, nawiązałyśmy połączenie z bazą w Anglii. Mówimy, że Michał nie leci. I co słyszymy? Że u nich nic się nie dzieje - jest spokój, zero paniki, wszystko otwarte - szkoły, teatry, muzea, parki rozrywki... Wszystko normalnie. Przeprowadziłyśmy szybką konsultację z Pawełkiem i decyzja - a niech jadą! Skoro tylko u nas taka panika, to znaczy, że to my wpadamy w paranoję.
Godzinę później, jeszcze przed odebraniem dzieci sprawdzałam najświeższe doniesienia. I pojawiła się informacja o zawieszeniu lotów i obowiązkowej kwarantannie po powrocie. Jeśli się uda wrócić... Zapadła ostateczna decyzja - nie jedzie. Ciocia Renia też zrezygnowała, czego skutkiem były łzy czekających na nią w Anglii wnuczek. Ale jesteśmy wszyscy razem i to jest teraz najważniejsze.
Pawełek próbował załatwić Michałkowi w ramach rekompensaty lot widokowy nad Krakowem, ale to będzie możliwe dopiero za 5 lat, jak Misiek będzie miał 16... Na skoki spadochronowe tez się wiekowo nie łapie, a ostatnio to jego nowa pasja. Wolałabym mu opłacić profesjonalny skok z instruktorem niż pilnować, żeby nie skoczył z balkonu na spadochronie własnej produkcji (ma ich już kilka).
W związku z tym, że wszystko jest pozamykane, uroczyste świętowanie 11 urodzin Michałka zmuszeni jesteśmy odbyć wirtualnie. W realu odrobimy z nawiązką w czasach "po zarrazie".
"Że u nich nic się nie dzieje - jest spokój, zero paniki, wszystko otwarte - szkoły, teatry, muzea, parki rozrywki... Wszystko normalnie." - jaka ta Anglia postępowa :-) a za chwilę będzie jak we Włoszech....
OdpowiedzUsuńMoże tak, a może nie. Może to oni mają rację, a nie my? Tego na ten moment nie wie chyba nikt.
Usuń