środa, 13 stycznia 2021

Zimowe wejście na Babią

     Kiedy w lecie wchodziliśmy na Babią Górę, Michałek i Krzyś pytali, czy będziemy mogli powtórzyć tę trasę w zimie. Opowiadałam im trochę o tym jak bywa na Babiej zimą i że nie zawsze jest tam miło, przyjemnie i bezpiecznie. Powiedziałam im również, że jeżeli zimą będą sprzyjające warunki, a oni będą mieli niezłą kondycję (pracujemy nad nią bez ustanku), to możemy podjąć próbę zdobycia szczytu.
 

      W czasie ferii chłopcy mieli jechać na zimowisko, a ja miałam mieć tydzień odpoczynku od nich. jak się wszystko potoczyło w wyniku panowania szału pandemicznego, wiemy wszyscy. W efekcie nie udało mi się dzieci pozbyć ani na jeden dzień i na dodatek sama się wpakowałam w organizację ich zimowego wypoczynku. Należało im się trochę oddechu od zdalnych zajęć lekcyjnych. 

     Wczoraj byliśmy na Babiej, a podczas schodzenia dowiedziałam się, że ferie ze mną są zdecydowanie lepsze niż jakiekolwiek zimowisko. Załamałam się, bo zabrzmiało to jak "nie opuścimy cię nigdy!"

     To był ostatni dzień przed zapowiadanymi obfitymi opadami śniegu. Miał być bezchmurny, słoneczny i z niewielkim wiatrem. Kiedy rano wyszłam przed dom, okazało się, ze wiatr wcale nie jest delikatny. A jeżeli nie był delikatny na dole, to na górze musiał być bardzo konkretny. To nas oczywiście nie odstraszyło i o 8:15 byliśmy gotowi do wyruszenia. Pawełek zapakował do siebie ciocię Wiolę, Michałka, Krzycha i ich kolegę Eryka, a ja pojechałam samotnie, żeby porzucić aut w miejscu, do którego mieliśmy zejść, czyli do Stańcowej. Tam zostawiłam samochód i wpakowałam się do Doblowoza kierowanego Pawełkiem.

     Pawełek założył łańcuchy na koła i pojechaliśmy Rajsztagiem do przełęczy Krowiarki. Na parkingu stało już sporo samochodów, a parkingowy kasował za postój. Za to w budce parkowej, gdzie kupuje się wejściówki na Babią nie było nikogo (za wcześnie jeszcze było najwidoczniej), więc zaoszczędziliśmy na zakupie biletów wstępu. Wraz z nami zaoszczędziła rodzina, która czekała na otwarcie kasy, ale widząc, ze my idziemy, a nie czekamy, również wyruszyli na szlak.
     Krzychu wystartował jak perszing i co chwilę musiałam go hamować, żeby nie tracić łączności wzrokowej z całą grupą. Ja szłam za Krzychem, pilnując go, żeby nie oddalał się w sobie właściwym tempie, kawałek za mną maszerowali Michałek z Erykiem, a tyłów pilnowała ciocia Wiola.
     Na trasie było sporo osób jak na zimową porę, ale nie szło się w tłumie. Z góry schodzili ci, którzy byli tam pewnie na wschodzie słońca, a do góry szły głównie grupy rodzinne. Trasa była mocno przedeptana, a śniegu niewiele. Sporo turystów miało raki, ale nie były one konieczne do bezpiecznego wchodzenia przy panujących warunkach.
      Pierwsze widoki po horyzont rozciągają się jeszcze przed pierwszym punktem widokowym, w przecince między drzewami. Zatrzymaliśmy się tam na chwilę z Krzysiem, żeby poczekać na resztę ekipy.
     Kiedy tylko Michał, Eryk i ciocia byli już blisko, Krzychu odpalił ponownie do przodu, żeby być pierwszym na Sokolicy. To mu się oczywiście udało.
       To już widoki z Sokolicy - na dalszą trasę naszej wyprawy oraz okoliczne góry.
Słoneczko świeciło, zgodnie z prognozami, niebo było błękitne i wiało już całkiem solidnie w tym punkcie szlaku.

      Krzyś czekał na pozostałych uczestników wypatrując, kiedy dotrą na Sokolicę.

Wreszcie doszli.
Uwieczniłam ich obecność w tym miejscu.
    Zjedli pączki, wypili herbatę z termosu i można było wędrować dalej. Weszliśmy w wysoką kosodrzewinę, przerośniętą miejscami skarłowaciałymi świerkami. Drzewa dobrze zasłaniały szlak przed wiatrem, który prawie tu nie docierał.
      Było coraz więcej śniegu, ale to i tak niewiele jak na to miejsce. W zimie najczęściej kosodrzewina jest całkowicie zasypana i idzie się ponad jej wierzchołkami. A teraz sami widzicie, ze tego śniegu tak nie za bogato na iglakach.


     Szybciutko doszliśmy do kolejnego punktu widokowego na trasie - do Kępy. Widać stąd Sokolicę, z której przyszliśmy oraz dalszą naszą trasę na szczyt Babiej. Stamtąd zaczęły napływać pojedyncze chmury. Pojawiły się wbrew prognozie. Miało ich nie być, ale jak widzicie, wypełzły na niebo zasłaniając słońce.

     Parę łyków ciepłej jeszcze herbaty dodało dzieciakom skrzydeł i teraz cała trójka furgnęła do przodu.
    Nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, bo czas mieliśmy na tyle dobry, ze zdążylibyśmy jeszcze drugi raz trasę przed ciemnością zrobić. Hamowałam nieco chłopaków, żeby rozglądali się nieco wokół siebie, a przede wszystkim, żeby nie pobiegli sami na szczyt, zapominając, że mają w ekipie ciotkę i mnie.
    Ciocia Wiola też uwieczniała okoliczności zimowej przyrody babiogórskiej.
         Przestrzeń robiła się coraz bardziej odkryta, więc wiało coraz potężniej. Wiatr szedł od Słowacji przyprowadzając nam coraz więcej chmur. Chwilami tak się jednak zamotał między głazami, że przywiewał nam nie tylko w mordę, ale i trochę od tyłu.
      Chłopcy chowali się chwilami przed wiatrem.

    Jak przez chwilę złapali oddech za naturalną zasłonką od wiatru, mieli siłę iść dalej, a nawet poszukiwać utrudnień na trasie.
Szukali jak najgłębszego śniegu.
A chmur było na niebie coraz więcej.
Do Krzysia nawet trzeba było w pewnym momencie wyciągnąć pomocny kijek.:)
     Zobaczcie jak można sobie utrudniać życie i jak to jest atrakcyjne w pewnym wieku. ;)


Widać też, kto jest najwytrwalszy w tym utrudnianiu sobie drogi życiowej.
     Słońce całkowicie skryło się za chmurami, ale i tak było pięknie.
    Dotarliśmy do ostatniego punktu widokowego przed właściwym szczytem. Porywy wiatru były coraz potężniejsze i już ani na moment nie zakręcały, żeby nas popchnąć od tyłu, tylko wszystkie pakowały się prosto w paszczę.
     Chłopcy już nie szukali sobie utrudnień, bo samo pokonywanie wiatru było wystarczającą trudnością. Ostrzegłam ich, że gdyby czuli, ze ich zaczyna porywać, powinni znaleźć się jak najbliżej ziemi i złapać się kogoś cięższego. Na szczęście okazało się, ze mają wystarczającą masę, żeby ich wiatr nie porwał.
     Nieraz te tyczki były zimą tak zasypane, ze ledwie parę centymetrów wystawało ponad warstwę śniegu. Teraz są doskonale widoczne w całej okazałości.
     Granica między ziemią, a niebem powoli się zacierała. Pasek błękitu zwężał się coraz bardziej.
Doszliśmy na szczyt.
     Szukaliśmy schronienia przed wiatrem z jednej i z drugiej strony murku, ale z obydwóch wiało jak wszyscy diabli. Nie dało się zbyt długo na szczycie wytrzymać. Obfociłam szybciutko wszystko, co świadczyło o tym, że na szczycie byliśmy i zaczęliśmy schodzić zielonym szlakiem do Lipnicy.

     Kiedy chłopcy zobaczyli trasę zejściową, zawyli z rozpaczy, ze nie mają jabłuszek, na których mogliby zjechać na dół. W najgłębszą otchłań rozpaczy wpadł Michałek. Dzień wcześniej zaproponowałam chłopakom, żeby zabrali sobie małe jabłuszka do zjazdów. Michałek wtedy, z tonem wyższości orzekł, że "jest to mamo bardzo głupi pomysł". Na takie dictum już nic nie powiedziałam, bo przekonywanie nastolatka, że głupi, w jego mniemaniu, pomysł, wcale taki głupi nie jest, nie ma żadnego sensu. Teraz sam doszedł do tego, że jego ocena była zbyt pochopna.
    Oczywiście swojej winy w zaistniałej sytuacji nie uwzględniał i zaczął mnie przekonywać, że musimy powtórzyć wyjście na Babią, tym razem z jabłuszkami, bo tory do zjazdów są rewelacyjne. Dręczył mnie dotąd, dokąd nie powiedziałam, ze jak będzie sprzyjająca pogoda, to pójdziemy na zimową Babią raz jeszcze.
Widoki były cudne. Z tej strony wiatr ucichł. Szło się bardzo przyjemnie.
Chłopcy gnali oczywiście przodem, pokonując każdą nadarzającą się stromiznę zjazdem na tyłkach.
A tu widać jak nad podhalańskimi dolinami wisi smog.

     Szlak z tej strony Babiej jest znacznie mniej uczęszczany niż ten od Krowiarek, ale i tu musiało sporo osób przetuptać, bo ścieżka była doskonale wydeptana.
      Kosodrzewina zamieniła się w las. Michał po raz kolejny przekonywał mnie, że zaraz jutro powinniśmy iść na Babią.
Tak pokonali ostatni fragment trasy przed granicą parku narodowego.
Ostatni odpoczynek na granicy parku i lasu gospodarczego.
     Pokonaliśmy ostatnią stromiznę i przeprawiliśmy się przez strumień.
     Chłopcy wykonali ostatni wspólny zjazd.

    Później już tylko Krzychu miał siłę na rozbiegi i zjazdy. Reszta dzieciaków szła nad wyraz spokojnie.
    Doszliśmy do szlabanu kończącego/rozpoczynającego szlak i pojechaliśmy do domku. Była trzynasta z minutami. Chłopcy zjedli gorący rosołek, odpoczęli pół godzinki i wypruli z sankami na górkę. Zjeżdżali do ciemności.
     Wtorek był ostatnim dniem dobrej na zdobycie Babiej pogody. Wieczorem zaczął sypać śnieg. Dziś jest go miejscami już ponad metr. Na Babiej na pewno jeszcze więcej. W takich okolicznościach nie odważyłabym się dzieci zabrać na górę. Będą musieli chwilę poczekać na jabłuszkowe zjazdy z Babiej.:)


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz