Wyzwanie na 2021 rok trwa. Już dziewiąty raz w tym roku zdobyliśmy szczyt Babiej. Wrześniowe wejście, odłożone na ostatni weekend tego miesiąca, odbyło się przy pięknej, słonecznej, całkiem letniej pogodzie. Po zachmurzonej i mglistej sobocie, kiedy szczytu w ogóle z dołu nie było widać, bezchmurny niedzielny poranek wydawał się nierealny. Pojechaliśmy pod Babią na dwa samochody. Ja zostawiłam swój przy Stańcowej i wsiadłam do Pawełkowego, którym dojechaliśmy na Krowiarki. Nie było jeszcze siódmej, a parkingi pękały w szwach. Trudno było znaleźć miejsce, żeby się na chwilę zatrzymać i wypakować z auta. Pożegnaliśmy Pawełka i Zołzę i weszliśmy na czerwony szlak. Budka z biletami była jeszcze zamknięta, więc mogliśmy zdobywać szczyt za darmo.:)
Już na starcie widać, że na zboczach Babiej zaczęła królować jesień. Borowiny, jeszcze niedawno zieleniutkie i obsypane owocami, teraz zrudziały i w promieniach słońca świecą żółtościami i czerwieniami.
W iglastym lesie mniej tę jesień widać. Szybko maszerowaliśmy kamiennym chodnikiem pod górę. Michał i Krzyś początkowo wypruli do przodu, ale bardzo szybko spuścili z tonu i zostali z tyłu. Nie dało im się narzucić tempa, które mnie pasowałoby najbardziej - energicznie i bez zatrzymywania.
Mimo odpoczynków do Sokolicy doszliśmy po 35 minutach. Chłopcy wyglądali jakby już mieli dość po tej rozgrzewce, ale dalej już nie ma stromych podejść, wiec wiedzieli, ze będzie łatwiej.
Poganiałam chłopaków, bo na Sokolicy robiło się coraz tłumniej. A ja nie lubię tłumów w górach. Chciałam tych wszystkich dobrych ludzi zostawić z tyłu, ale mi się dzieci zbuntowały i musiałam czekać aż odpoczną.
Droga między sokolicą, a Kępą prowadzi przez wysoką kosodrzewinę. Słońce opromieniało wierzchołki kosówki, a szlak pozostawał w cieniu. Było bardzo ciepło i bezwietrznie. Zaczęliśmy się po trochu rozbierać.
Ruszamy dalej. Na niebie ani śladu chmurki i widok rozciąga się daleko na północną stronę Babiej.
Szlak jest mokry od nocnej rosy i trzeba uważać na śliskich kamieniach, bo łatwo stracić równowagę i wyciąć orła.
Powoli kosodrzewina zanika. Najpierw zwarte zarośla przechodzą w większe i mniejsze kępy, później znikają zupełnie. Tu szlak jest suchy, bo słońce zdążyło zrobić swoją robotę tu, gdzie mu nikt nie wadził.
Za to po lewej stronie, tej naszej, lipnickiej, zebrały się w dolinach chmury. Jesteśmy powyżej nich i możemy na nie patrzeć z góry.
Nad Babią cały czas błękit.
A w dole białe morze chmur. Zalewają kolejne doliny. Widzimy, ze Lipnica jest bezchmurna, ale inne równoległe wioski zostały szczelnie przykryte warstwą białych, gęstych chmur.
Przemieszczaliśmy się w błękicie ponad białą watą cukrową. Wydawało się, ze wystarczy sięgnąć w dół ręką, żeby nabrać białego puchu. Michał, ze smutkiem w głosie, stwierdził, że to wielka szkoda, że chmury nie mają smaku lodów śmietankowych. Krzyś natomiast, na moje pytanie, czy dobrze się tak idzie, bez wiatru, deszczu, zawiei i zamieci, stwierdził, że jest nudno. ;) Myślę, ze taka nuda raz na jakiś czas wcale nie jest aż taka nudna. Mnie sie tam dobrze szło, tylko ludzi, jak dla mnie, za dużo było.
Tabliczka a opisem na Gówniaku została naprawiona. Przez parę miesięcy zwisała przełamana na pół przez wiatr.
Za Gówniakiem mieliśmy pod nogami głównie kamienie. Z roślinności dominowała zrudział jesiennie trawa i brusznice. Mimo pełnej dojrzałości, nadal były kwaśne jak wszyscy diabli. Takie widoki były na ostatnim etapie wędrówki na szczyt:
I tradycyjna fotka pod szczytową tabliczką. Na górze nie siedzieliśmy, bo był tam tłum. Woleliśmy zejść do ruin schroniska i tam się na chwilę zatrzymać.
Odpoczywamy chwilę w ruinach schroniska. Michał kończy jeść swoją czekoladę, a Krzyś patrzy na nią łakomym wzrokiem. Swoją pożarł już dawno.
Dochodzimy do granicy parku. Nas już nie wita, tylko żegna.
Teraz można poszukać grzybów. Niestety, wszystko wskazuje na to, że to już końcówka grzybowiska orawskiego. Szybko pojawiły się opieńki i są to w tym momencie jedyne grzyby, których można nazbierać. W lesie jest mokro, a dni i noce są wyjątkowo ciepłe jak na tutejszy klimat. Grzyby powinny rosnąć stadami, ale jakoś nie chcą. Z ciekawostek można spotkać piestrzenice infułowate.
I tak wrześniowe wejście na Babią zakończyło się spotkaniem z babiogórskimi grzybami. A do końca roku jeszcze trzy razy spotkamy się na szczycie.
9 razy to juz wyczyn.Czy chłopakom sprawia przyjemność taka wyprawa co miesiąc czy o rany znowu to samo.Ja was podziwiem.I tw widoki ktore ogladacie wow.A Pawełek ile razy był z wami? Nie za wiele hii.Ja byłam twz 9 razy i jak sie uda to wejde jeszcze trzy i bede wrzeszczeć z radosci.A opieńki są takie smaczne
OdpowiedzUsuńChłopaki, o dziwo, chcieli iść na Babią. Ja ich już do niczego nie namawiam, bo później tylko marudzenie i pretensje. Oni już niestety żyją w innym świecie i coraz rzadziej chcą mi towarzyszyć. A Pawełek nie był ani raz. Ja na pewno jeszcze te trzy zaplanowane wejścia zrobię, więc na pewno będziesz Ewciu na Babiej jeszcze trzykrotnie w tym roku.:) Opieńki w słoiczku pojadą do Ciebie.:) Pozdrawiam jesiennie!
Usuń