Po trzech dniach spędzonych w Krakowie, rozpoczęciu roku szkolnego i próbach ogarnięcia miejskiej rzeczywistości. Po nacieszeniu się konikami, które za rok już nie będą zostawać na wakacje, tylko pojadą ponownie na Orawę, czekaliśmy z utęsknieniem na weekend. Te trzy dni zmęczyły mnie bardziej niż miesiąc wakacyjnej roboty w polu.;) W piątek zwolniłam chłopaków wcześniej ze szkoły (i tak te pierwsze lekcje niczego nie wnoszą) i pojechaliśmy na wieś. Po przyjeździe Zołza eksplodowała radością, bo to przecież miejsce, które zna znacznie lepiej niż krakowski domek. To własna łąka, podwórko i las. I jeszcze wieczorny grill, na który młoda melduje się natychmiast jak tylko zobaczy, ze z magicznego pudła zwanego lodówką przekłada się różne pachnące zawiniątka do koszyka. Piątkowe popołudnie w Lipnicy tak nas domęczyło, że poszliśmy spać z kurami albo nawet chwilę wcześniej niż one.
A po nocy wstała sobota, piękna i słoneczna. Niektórzy musieli odleżeć jeszcze trochę po śniadaniu, ale szybko ich pogoniłam.
Jak się już zebraliśmy, to chłopczyki poszły łapać energię słoneczną, a dziewczynki do lasu.
Świetni mi się szuka grzybów z Zołzą bez towarzystwa innych osób. Poziom skupienia ma zupełnie inny wymiar niż w biegającym towarzystwie. Z czasem na pewno wypracujemy mniejszą wrażliwość na bodźce zewnętrzne, ale na ten moment idealne warunki są wtedy, kiedy jesteśmy 1:1.
Kiedy Zołza znajdzie coś ciekawego, waruje i czeka aż do niej podejdę. Tym razem zaczęła od znalezisk z górnej półki. Trochę ja naprowadziłam, ale dalszą pracę wykonała sama - pozyskała prawdzikusa.:)
Szlachetniaków było niewiele, ale za to sporo ciekawostek do obfocenia pchało się pod nogi.
Lakówki ametystowe mają niejednokrotnie ciekawe kształty i potrafią się wyginać jakby tańczyły taniec połamaniec. Nie zbieram ich mimo iż są jadalne, ale zawsze jakiś ciekawy układ lakówkowy uwiecznię.
Pojawiło się sporo wilgotnic. To powinien być dobry rok dla tych kolorowych grzybków, bo jest porządnie domoczone po tygodniowych deszczach.
Zołza siedziała i tylko kręciła z niedowierzaniem głową, kiedy leżałam z aparatem w trawie i robiłam zdjęcia. Do dzieci tarzających się po łące już przywykła, ale mnie w takich okolicznościach jeszcze nie widziała.
A to pierwsze samodzielne znalezisko Zołzy. Wypatrzyła siedzuniue z daleka i pobiegła do nich. Sprawdzała konsystencję i testowała możliwość zabawy z nimi. Niestety, nie chciały się turlać jak piłki, czym była mocno zawiedziona.
Oprócz tych trzech owocników z jednego miejsca, trafiliśmy na siedzunie jodłowe jeszcze dwukrotnie. Jednego z nich Zołza usiłowała uwolnić od konara, który przerósł. Tak się rozochociła, ze po lesie rozniosły się warkoty i poszczekiwania. Konar okazał się jednak mocniejszy od Zołzanny.
Podczas grzybobrania Zołza uczy się cierpliwości. Kiedy ja robię zdjęcia albo zbieram gromadkę kurek, ona ma za zadanie pilnowanie koszyka. Z każdym wyjściem lepiej się wywiązuje z tego obowiazku i potrafi dłużej usiedzieć w miejscu.
Na koniec sobotniego poszukiwania grzybów udało nam się wytropić kilka kań.
A tak wygląda Zołza, która wypatrzy innego grzybiarza. Wystawia go prawie jak pies myśliwski.:)
W niedzielę byliśmy na spacerku całą rodziną. Grzybów było jeszcze mniej niż w sobotę, ale spacerek przy doskonałej pogodzie był bezcenny. Zakończyliśmy go w "naszej" bacówce.
Zołza bardzo prosiła Pawełka, żeby podzielił się z nią żętycą, ale po spróbowaniu była zdecydowanie zawiedziona smakiem.
A to już pakowanie przed odjazdem i taki koszyczek z niedzieli.
Grzybów na Orawie rośnie niewiele. Można znaleźć pojedyncze kurki, pieprzniki ametystowe, mleczaje jodłowe (czyli orawskie rydze) czy borowiki szlachetne. Borowików ceglastoporych nie ma w ogóle. W większych ilościach można nazbierać tylko pieprzników trąbkowych. Mam jednak nadzieje, ze będzie jeszcze czym napełnić koszyki na moim ulubionym terenie łowieckim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz