wtorek, 12 października 2021

Październik na Babiej


       Wykrusza mi się, oj wykrusza towarzystwo do comiesięcznych wejść na Babią. W październiku odpadł Michał, który stwierdził, ze jemu się tak nie chce męczyć. Ostał mi się jeno Krzyś, który, znając jego upór odziedziczony po mamusi, dotrwa do ostatniego, grudniowego wejścia. Nie czekałam na kolejny weekend październikowy, tylko zdecydowałam, ze trzeba wykorzystać pogodę i w październiku mieć jeszcze bardziej jesienne niż zimowe wejście. A jesień przyszła biegusiem - w porównaniu ze stanem sprzed dwóch tygodni, kiedy to robiliśmy wrześniowe wejście, przyroda znacznie zbliżyła się do zimy.

    O wpół do siódmej wyszliśmy na podwórko. Trzeba było przedrzeć się przez ciemności, które jeszcze wisiały nad światem i znaleźć w samochodzie skrobaczkę do szyb. To było pierwsze tegoroczne odszranianie szyb. O dziwo, bez większych problemów wymacałam skrobaczkę w kieszeni na drzwiach pasażera. Dojechaliśmy do Stańcowej i w szarówce porannej ruszyliśmy na szlak.
    Maszerowaliśmy szybko, żeby się rozgrzać. Letnie ciepełko poranne zostało już tylko wspomnieniem. Teraz już nie trzeba iść powoli, żeby nie pocić się nadmiernie, tylko trzeba iść szybko, żeby nie marznąć. W miejscu, w którym na wiosnę rosły smardze, Krzyś wypatrzył piestrzenice infułowate. W mroku wyglądały zupełnie tak, jakby były smardzami, a nie piestrzenicami. O zrobieniu zdjęć nie było nawet co myśleć; w tych ciemnościach ne było na to szans. Piestrzenice zostały przy drodze, żeby na nas poczekać jak będziemy wracać.
    Słońce powoli wytaczało się na niebo i rozświetlało pomarańczowe liście bukowe leżące na ziemi i te jeszcze wiszące na drzewach.
    Krzyś się rozgrzał i zażyczył sobie wydania pierwszej czekolady. Pożarł ją zanim dotarliśmy do granicy parku.
    W dole rozsnuła się mgiełka. Podświetlona promieniami porannego słońca, wyglądała urokliwie.
Doszliśmy do budki wyznaczającej granicę parku.

I tu zaczęły się schody.

   Odcinka ze schodami najbardziej nie lubię, chociaż wchodzenie do góry jeszcze obleci. Znacznie mniej przyjemne jest schodzenie w dół. Ale schody się skończyły i weszliśmy w kosodrzewinę.
   Z krzaczków borówek zupełnie osypały się liście, ale zostały jeszcze pojedyncze owoce, które były całkowicie zamrożone. Mimo padających na nie promieni słonecznych, były takie jak wyjęte z zamrażarki.
     Nad nami było bezchmurne niebo, a nad Tatrami i w dolinach utworzyły się malownicze chmurki i mgiełki. Patrzyliśmy raz do przodu, w kierunku szczytu Babiej, raz za siebie. Cały czas nogi tuptały do góry.
      Kiedy byliśmy już niedaleko celu wędrówki, a miejsce kosówki i borowin zajęły przy szlaku zrudziałe trawy, chmurki nadciągnęły również nad szczyt naszej góry. Nie przeszkadzały w niczym, bo nie zasłaniały widoku, tylko dodawały uroku. Wiało coraz solidniej.
    Z daleka było widać stojący na szczycie murek zasłaniający przed wiatrem i pojedyncze osoby, które dotarły na górę wcześniej niż ja z Krzysiem.
A to już październikowe widoki z Babiej Góry.
I tradycyjna fotka pod tabliczką wyznaczającą punkt szczytowy.
    Na górze byliśmy tylko chwilę. Krzysiowi było zimno, a mnie zgrabiały ręce, mimo założonych na nie rękawiczek. Widokowo to było jeszcze zdecydowanie jesienne wejście, ale jeśli idzie o temperaturę, to na szczycie było już podczas podmuchów wiatru, całkiem zimowo. Ruszyliśmy w dół, obserwując cały czas zmiany na niebie i przemieszczające się po nim chmurki. Było cudnie.
    W drodze powrotnej udało się uwiecznić parę roślinek i grzybków. W kamieniach koło ruin schroniska siedziało stadko zmarzniętych rojników górskich.

Obok nich wisiały na bezlistnych gałązkach mrożone boróweczki.

Niżej, już w lesie, wypatrzyliśmy kępki podstarzałych opieniek.
W przydrożnej skarpie siedziała całkiem świeża jeszcze kureczka.
Na drodze miejscami wyrosły dzieżki pomarańczowe.
A w smardzowym miejscu czekały na zdjęcia piestrzenice infułowate, które Krzyś znalazł rano, ale było wtedy jeszcze za ciemno, żeby je sfocić.
     W ten sposób, w październikowych okolicznościach przyrody, odbyło się dziesiąte tegoroczne wejście na Babia Górę. Do końca czelendżu zostały mi jeszcze tylko listopad i grudzień. Jak się uda wszystko zrealizować według planu, trzeba będzie na przyszły rok wymyślić jakieś nowe wyzwanie. :)



8 komentarzy:

  1. No i gratulacje dla Krzysia ze dał radę i towarzyszył mamie.Będzie miał w przyszłości co opowiadać i sie chwalić i dokuczać Michałowi ze odpuścił i kto tu jest silniejszy hii. To nie jest takie sobie wyzwanie i bardzo gratuluje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oni sobie i tak cały czas dokuczają i wcale nie muszą mieć ku temu tak poważnego powodu jak wejście na Babią... Dobrze, że Zołza na nich potrafi warknąć, żeby przestali. Myślę, że Krzyś dotrwa do końca wyzwania. Pozdrawiamy serdecznie!

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Dzisiaj Babia już w śniegu. Następne wejście juz będzie na bank zimowe.

      Usuń