Dobił październik do swego kresu rozświetlony słońcem i tak ciepły, ze w ciągu dnia trzeba było zrzucać kurtki i bluzy, bo spokojnie wystarczała koszulka z krótkim rękawkiem. Ostatni weekend z taką przepiękną aurą dał nam dodatkowo godzinę w gratisie, co oczywiście skrupulatnie wykorzystaliśmy na ciekawe działania. Grzyby pozostały niestety niewzruszone i czekają w uśpieniu na przyszły rok. W związku z tym zostały nam bezpozyskowe spacery, które są na tyle atrakcyjne, że nawet bez pełnego koszyka chce się iść. Przynajmniej mnie i Zołzie.
W sobotę cała męska trójca odmówiła współpracy spaceringowej zasłaniając się wykonywaniem ciężkich robót budowlanych i dekoracyjnych. Tak naprawdę to tylko Pawełek pracował, a reszta się obijała, czyhając tylko na moment, żeby się oddalić do domu i ciupać na komputerze lub telefonie. W efekcie poszłyśmy z Zołzanną na babski spacer bardziej po łąkach niż lesie, bo okrutnie wiało i drzewa trzeszczały złowieszczo. Nie chciałabym się znaleźć w nieodpowiednim momencie pod padającym pniem, bo to się dzieje tak szybko, ze nie ma szans na ucieczkę.
Zołza aż uszy składała po sobie, żeby jej wiatr do środka nie wlatywał. Tylko przez przypadek udało mi się ja sportretować z postawionymi nietoperzowymi usiorami. Postawiła je tylko na chwilę, kiedy powiało od tyłu.
Na łąkach nie ma już zieloności. Wyssały ją z traw przymrozki i wiejące wiatry. Na tle tych poszarzałych łąk świerkowy las wygląda bardzo żywotnie.
Kapitalnie spaceruje się z Zołzą. Ona mnie bardzo pilnuje i stara się nie zostawać poza zasięgiem wzroku, a czasem nawet trudno ją odgonić od siebie sprzed obiektywu, co widać na sesji zimowitowej.
Zimowity kwitną w tym roku wyjątkowo długo i obficie. Zazwyczaj październikowe deszcze zawsze wbijały je w glebę i okres kwitnienia był skracany. W tym roku, kiedy w październiku praktycznie w ogóle nie padał deszcz, jesienne kwiatki mają się doskonale.
Przy bagiennym wodopoju za Grapą ilość zapachów zatrzymała Zołzę na dłużej. Ja sobie w tym czasie oglądałam ślady. To, co ja widziałam, Zołza wywąchała. Trafiła na zapach wilka i z podkulonym ogonem zameldowała się za moimi nogami. Wiadomo przecież, że mamusia obroni. Nawet przed wilkiem. Przez dłuższy odcinek dalszego spaceru Zołza nie odstępowała moich nóg. Wilk okazał się doskonałym straszakiem przeciw oddalaniu się podczas spaceringu.
W Lipnicy powstał w tym roku kolejny kawałek ścieżki rowerowej. Zaczyna się w polach, do których dochodzi taka polna droga dla traktorów i terenówek, a gdzie się kończy, poszliśmy obadać w niedzielę. Tym razem chłopakom nie darowałam i granatem oderwałam ich od urządzeń elektronicznych.
Droga powstała późną wiosną, ale nie było czasu jej obadać, bo cały czas poświęcaliśmy na poszukiwania grzybów. Teraz już nawet ja dałam sobie spokój z tropieniem tego, czego ani śladu nie ma i jest dzięki temu okazja do pozwiedzania miejsc, które mocno się ostatnimi czasy zmieniły.
Droga jest wysypana kamieniami, które leżą całkiem luźno, nie są ubite. Miejscami jest to drobny żwirek, ale w innych fragmentach trasy drogę pokrywa całkiem gruby żwir, a miejscami są sporej wielkości kamienie. Jak dla mnie, jest to fatalne podłoże do jazdy na rowerze i na pewno się tam na przejażdżkę nie wybiorę. Po jakimś kilometrze jest deska informacyjna, że Słowacy serwują gulasz i piwo. Ten szałas to też nowość.
Obejrzeliśmy go tylko z daleka, z miejsca, w którym droga rowerowa się kończy.
Dalej poszliśmy sobie granicą i przez las zabacówkowy, żeby zrobić koło i wrócić do samochodu. Miejsca ze stojącą wodą, jak na zdjęciu, są rzadkością. Nawet rowy, w których zawsze było mokro i wieczne kałuże w lasach, w większości powysychały w ciągu bezdeszczowego października.
W lesie rozglądałam się za czymś przypominającym grzyba, ale oprócz kilku zasuszonych mleczajów chrząstek, nie było nic, na czym dałoby się oko zawiesić. W związku z całkowitym brakiem grzybów do zbioru i do zdjęć, zajęliśmy się wykonywaniem trudnych zadań. Zołza, jako najmłodsza z grupy małolatów, obserwuje uważnie, co robią Michał i Krzyś, a następnie ich naśladuje. Skutek czasem bywa odmienny od zamierzonego i na przykład, w wyniku splątania łapek, Zołza spada z pniaka. Nie zraża się tym jednak zupełnie i ponawia ćwiczenie do pozytywnego skutku.
Teraz zabacówkowego lasu pilnuje nie jedna maskotka, ale cała banda. Niestety, Mario poniósł śmierć na posterunku i jego szczątki w stanie daleko posuniętego rozkładu wonieją nieprzyjemnie w tym miejscu.
Doszliśmy do samochodu. Wyszłam jeszcze na wzniesienie, żeby popatrzeć na Babią w całej jej okazałości. Czeka na listopadowe wejście.:)
Piękny był październik. Ale pierwsze dni listopada to ciągła mżawka u nas i deszcz.Ciemno za oknem.Wiedziałam że będę coraz rzadziej w lesie ale żeby tylko raz.To tragiczny rok jesli chodzi o wyjścia. Przyjechała moja siostrzenica to jakby zaswieciło słoneczko to mam szanse jeszcze zobaczyć jesień w lesie.Przepiękn zdjecia Dorotko,fajnie popatrzeć na górski pejzarz.Grzybki w tym roku sie na niektorych wypieły hii ale niektorzy zbierają jeszcze w koszyki.Trudno taki mamy rok,moze nastepny będzie lepszy.Mazury pozdrawiajà serdecznie
OdpowiedzUsuńGrzyby nas na południu olały zupełnie, ale zapasy i tak mam wystarczające, żeby przetrwać do wiosny.:) U nas tylko we wtorek padał deszcz, a dzisiaj już znowu świeciło słoneczko. I z tego, co pokazują prognozy, to dalej ma być ładnie, tylko już chłodniej. Oby tylko śniegiem nie sypnęło za wcześnie, to będzie dobrze. Mała Polska pozdrawia Mazury! :)
Usuń