Po śniadaniu ruszyliśmy do granicznego lasu na poszukiwania pierwszych wakacyjnych grzybów. Już po przejściu rzeki, widać było, że nikt do lasu nie chodzi, bo ścieżka zarosła trawą sięgającą powyżej pasa (kryjącą całkowicie Michałka i Krzysia). Trzeba było się przedzierać przez dżunglą splątanych traw, aby dotrzeć do upragnionych grzybków.
Pawełek, aby wzmocnić motywację młodszej menażerii, zadeklarował, że za każdego znalezionego grzybka, nadającego się do koszyka, dostaną po jednym pieniążku. Krzyś natychmiast przyspieszył i był gotów rwać rękami trawy blokujące przejście, Michaś nie zmienił tempa.:)
Jak się idzie, to w końcu dociera się do wyznaczonego celu, więc i my znaleźliśmy się w pewnym momencie na skraju lasu, w którym miały na nas czekać tłumy grzybów gotowych do wykonania skoku w kierunku naszego koszyka. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna - ubiegłotygodniowy deszcz nie przyniósł żadnej ulgi spragnionej ziemi, która nadal była okrutnie wysuszona i grzybowo bezpłodna.
Znaleźliśmy kilka borowików ceglastoporych, nieźle obgryzionych (ślimaki nie oszczędziły ani jednego do zdjęcia), jednego muchomora mglejarkę (z jednej strony nawet nadawała się do uroczego zdjęcia) i jednego śluzowca, któremu nie wiem jakim cudem udało się wyrosnąć w takich pustynnych warunkach.
Michaś i Krzyś znaleźli po jednej sztuce "nadających się do koszyka" grzybków, dzięki czemu uniknęliśmy sprzeczki o to, kto wygrał i tym samym zainkasuje nagrodę od taty. Lubię, kiedy w rywalizacji między chłopakami dochodzi do remisu. Ze względu na bezpieczeństwo mojego systemu nerwowego, jest to najbezpieczniejszy wynik.:)
Mimo niewielkiej ilości grzybów, spacer mieliśmy przedni, a drugie śniadanie jedzone pod gałęziami rozłożystego świerka, na krzesełku z leśnych kamieni - bezcenne.
Kilkakrotnie w czasie spaceru wychodziliśmy na obrzeża lasu, aby sprawdzić, czy w znanych nam miejscówkach nie pojawił się jakiś kozaczek. Grzybków nie było, ale za to spotkałam motylka, który nie dość, że nie uciekł od razu, kiedy wyjęłam aparat, to jeszcze pięknie pozował na tle Babiej Góry.
Kiedy Krzyś, podczas rozglądania się za grzybami, najechał wzrokiem na pniak widoczny na zdjęciu (leżał sobie spokojnie na ziemi), znieruchomiał, a jego oczy niemal opuściły swoje orbity i wyszeptał: "Ale broń..." Podziwu, zdumienia i zachwytu w jego głosie nie odda żadne słowo pisane; to sobie można tylko wyobrazić.:)
"Broń" ważyła tyle, co pół Krzysia, ale została podniesiona. Próba użycia maczugi do walki z przygodnie stojącym obok drzewem, zakończyła się niepowodzeniem, bo maczuga bardziej żuciła Krzysiem niż Krzyś maczugą. Z bólem serca pozostawił swoje znalezisko w lesie.
Po przygodzie z maczugą zawiodłam moje stado na poziomkowe pastwiska, które przyciągały nie tylko czerwienią, ale i unoszącym się w powietrzu zapachem lata. Nastąpiło wielkie żarcie świeżych witaminek. Michaś i Krzyś samodzielnie zbierali sobie owocki i nic, a nic nie marudzili, żeby ich w tej czynności wyręczać. Szukali też pierwszych borówek, ale te, mimo, iż barwę mają dojrzałą, w smaku nie są jeszcze najlepsze.
W drodze powrotnej do domu konieczny okazał się odpoczynek na zielonej trawce, połączony z turlaniem, fikołkami, przewrotami, padami i mnóstwem innych akrobacji.
Po takim spaceringu, zupa kalafiorowa, którą ugotowałam rano, została wchłonięta przez wybiegane w lesie i po łące, młode organizmy.
czyli na razie nie mam po co przyjeżdżać :) chociaż może na poziomki?
OdpowiedzUsuńIza, poziomek ci u nas dostatek, a na grzybki trzeba niestety poczekać - kilka obgryzionych poćków, to sporo za mało na przyzwoite grzybobranie.
UsuńIza! Do NAS przyjeżdżasz! Do NAS! A reszta jest tylko dodatkiem... A tak na poważnie to kilka dni poczekaj. :)
OdpowiedzUsuńPaweł zwany Pawełkiem