Zjechało się do nas gości, oj zjechało! Na podwórku zaroiło się od małych stworzeń, które zajęły się same sobą, dając rodzicom chwile wytchnienia od swojego cudownego, ale męczącego towarzystwa. Znają tu każdy zakamarek, więc od momentu opuszczenia samochodu, czują się jak władcy należnego im terytorium pełnego dziecięcych atrakcji.
Wujek Marcin z Natalką i ciocia Inga z dziewczynkami przyjechali do Lipnicy nie pierwszy raz i zostają na dłużej - Michaś z Krzychem mają zapewnione towarzystwo na najbliższe tygodnie. Dojechali do nas jednak goście, którym się nie udawało dotrzeć tu od czterech lat, przez które usilnie namawialiśmy ich do złożenia nam wakacyjnej wizyty. I tak, sobotnim porankiem, na podwórko wyprysnęła Ania, która pognała do dzieci, a za nią, wydając okrzyki zachwytu nad pięknym, ukwieconym podwórkiem, wysiadła Urszulka i Wojciech - znajomi, prowadzący pensjonat dla koni w Krakowie. To u nich mieszkają moje kopytne, kiedy nie są na wakacjach.:)
Takim szczególnym gościom trzeba było pokazać jak najwięcej orawskich atrakcji w ciągu dwóch dni, więc bez dłuższych zachwytów nad terenem przydomowym, pogoniłam towarzystwo na spacer. Zabraliśmy oczywiście Żółtego i Feliksa, które oprócz swoich codziennych jeźdźców, miały powozić Anię. Szybko okazało się jednak, że Ania bezpieczniej czuje się na własnych nogach i Michałek z Krzychem odetchnęli z ulgą, że nie będą musieli dzielić się za bardzo swoimi środkami transportu.
Przez łąki i las poszliśmy w kierunku Słowacji. Jak "miastowe" zobaczyły poziomki i borówki, rzuciły się na nie łapczywie i zaczęły ogołacać krzaczki. Trzeba było pogonić nieco towarzystwo, żeby nie brakło czasu na realizację całego planu. Podziwiając widoki, dotarliśmy do hacjendy znajomego Słowaka - Józka Kubika, do którego nie można się było od rana dodzwonić. (O Kubiku wspominałam już przy okazji Pasterskiego Święta.) Nie było go na miejscu, więc popas odbyliśmy we własnym gronie, a właścicielowi zostawiliśmy przed drzwiami liścik z załącznikiem.
Jak się okazało w drodze powrotnej, w czasie, kiedy my nawiedzaliśmy Kubika w jego słowackim domostwie, on robił zakupy w Polsce. Spotkaliśmy się, gdy on wracał i my wracaliśmy, tyle, że w przeciwnych kierunkach.:) Krótka rozmowa, parę "gulguli" słowackiej miodówki "made by Kubik" lub soku porzeczkowego (dla dzieci i dla mnie) i rozstaliśmy się, ustalając, że następnym razem na pewno uda nam się lepiej dogadać termin i miejsce spotkania.
Po powrocie wypuściłam kucyki na pastwisko i nakarmiłam całe towarzystwo najprawdziwszą góralską kwaśnicą, którą ugotowałam dzień wcześniej według znanej od kilku lat orawskiej receptury. Najedzeni oddali się urokom sjesty, a ja przygotowałam Latonę i Ramziatka do spaceru. Chciałam pokazać Uli kilka urokliwych miejsc, które oglądane z wysokości końskiego grzbietu są po dwakroć przynajmniej piękniejsze niż widziane z innej perspektywy.
Okazało się, że trasę wybrałam idealnie, o czym świadczyły powtarzane z dużą częstotliwością okrzyki zachwytu na widok lasów, łąk i oddalonej panoramy Tatr, przed którymi, znacznie bliżej, srebrzyło się w słońcu Jezioro Orawskie. Ula wróciła tak szczęśliwa z tej przejażdżki, jak mało kto. Nawet sobie nie wyobrażacie jakie to miłe, kiedy sprawi się komuś tyle radości (lub, jak to powiedziała sama zainteresowana - "się dogodzi".)
Popołudnie i wieczór spędziliśmy na rozmowach przy płonącym w kolibie ognisku. W tym czasie dzieci korzystały z wszystkich dobrodziejstw wiejskiego podwórka i biegały, skakały, dokazywały albo chowały się w rozbitym kilka chwil wcześniej namiocie. Umęczyy się tym wszystkim tak okrutnie, że informację o konieczności pójścia spać, przyjęły z ulgą. Nie muszę chyba pisać, że zaśnięcie nastąpiło wcześniej niż głowy zetknęły się z podusiami.:)
O poranku dnia drugiego zmobilizowałam zmęczone towarzystwo do kolejnego spaceru. Tym razem podjechaliśmy kawałek samochodami i wszyscy maszerowaliśmy na własnych odnóżach. Wybraliśmy się oczywiście do bacówki, bo przecież każdy, kto do nas przybywa, musi obowiązkowo to kultowe miejsce nawiedzić.
Żeby droga nie była za prosta, dzieci wybrały trasę alternatywną - szlakiem pieńków, pniaków i drzewiaków. Nie ominęli żadnego drzewa nadającego się do wlezienia na nie i zeskoku na trawę. Serce roście, patrząc na dzieciaki, które zamiast sidzieć ze wzrokiem wbitym w ekran tabletu czy inne go czorta, potrafią się tak doskonale bawić w terenie.
Mali zdobywcy drzewnych konarów wspinali się na wysokości, ujeżdżali drzewa - konie, pozowali do zdjęć na pniakach, z których trzeba było zeskoczyć z okrzykiem bojowym, tylko po to, żeby za moment zdobyć kolejną wysokość.
Przewodnikami po bacówkowym gospodarstwie byli Michałek z Krzysiem, którzy znają tam każdy zakątek. Oni też pokazywali innym dzieciom jak się pije żętycę i zajada świeżutkimi oscypkami i bundzem.
Tu tez nie brakło okrzyków zachwytu nad urokiem tego miejsca zagubionego wśród łąk i lasów, z pięknymi widokami w każdą stronę. Równe zachwytowi było tylko zdziwienie jak można tak żyć na uboczu, bez zdobyczy cywilizacyjnych, a nawet bez prądu. Nie każdemu by się udało przetrwać w takich spartańskich warunkach, gdzie trzeba ciężko pracować, a czasu na odpoczynek zostaje niewiele.
Najedzeni i napojeni bacówkowymi produktami ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzieci ponownie wdrapywały się na drzewa, a odległość ponad dwóch kilometrów pokonały biegiem. Było ciepło, więc spieszyło im się na podwórko, gdzie czekał na nie basen z zimną wodą.
Do konnego spaceru dał się namówić Wojtek. Szkoda mu było trochę obciążać Ramzesa swoją wagą, ale udało mi się go przekonać do spokojnej przejażdżki. Ramziaty zresztą doskonale sobie poradził z noszeniem wysokiego jeźdźca.
Dla uspokojenia swojego sumienia, Wojciech pokonywał wzniesienia prowadząc konia w ręce. Po dotarciu na szczyt sapał bardziej niż Ramziaty.
Całe popołudnie dzieci szalały na podwórku. W tym dniu hitem był oczywiście basen. W końcu trzeba było się rozstać - Ula, Wojtek i Ania odjechali, ale na pewno tu jeszcze wrócą, szczególnie, że zostawili w pokoju połowę swoich rzeczy.:)
Z ostatniego weekendu szczególnie utkwił mi w pamięci sobotni wieczór. Towarzystwo ludzi, których się lubi i ceni, ogień płonący w kolibie, duży grillowy krąg nad tymże ogniem pełen pysznego jadła.
OdpowiedzUsuńLekki wietrzyk chłodzący rozgrzane twarze i słońce powoli i nieubłaganie kryjące się za pobliskim wzgórzem.
W takich chwilach odlatuje się gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Poniżej pozostaje świat ze swoimi tysiącznymi problemami a człowiek przeżywa takie swoiste katharsis. Szczególnie, że łóżeczko jest blisko i gdy wybije godzina spania, zwana przez nas "lipnicką godziną", wystarczy przejść kilka kroków.
Szkoda, że takie chwile są tak rzadko...
Paweł zwany Pawełkiem