Lipnickie wakacje to czas, kiedy moje konie pracują najwięcej - to teraz mam czas, żeby zabierać je na codzienne, długie spacery. A tereny do treningu kondycyjnego wymarzone - trochę płaskich łąk, sporo górek, pagórków i wzniesień, strumyczki, rzeczki, zwalone drzewa i rowy do skoków. No i oczywiście cały czas cudne widoki z każdej strony, w którą padnie wzrok.
Koniska wcale nie są zmartwione koniecznością odbywania wędrówek w moim towarzystwie - w czasie jazd mają możliwość zaspokojenia "naturalnej potrzeby ruchu":). Wiedzą ponadto, że po pracy czeka je relaks na zielonych pastwiskach, a w stajni żłób pełny smacznego jedzonka - owsa i pachnącego, górskiego sianka.
Bardzo często jeździmy po byłej granicy polsko - słowackiej, której już co prawda nie ma, ale miejscami widać wyraźnie, że linia pozostałych jeszcze granicznych słupków oddziela jakby dwa światy. Po stronie naszych sąsiadów łąki są równo wykoszone, siano zebrane lub zafoliowane w postaci sianokiszonek. Teren do jazdy wyśmienity - na niskiej trawie doskonale widać podłoże i nie ma niebezpieczeństwa, że galopujący koń wpadnie nagle w jakąś niewidoczną dziurę czy norę ukrytą w chaszczach. Po naszej stronie tylko nieliczne skrawki łąk są wykorzystywane - większość terenu porośnięta jest wysokimi trawskami, wyższymi ode mnie. Nawet długie końskie nogi są w stanie zaplątać się w takiej gęstwinie, nie mówiąc już o wszelkich pułapkach, które mogą czyhać w wysokiej trawie. Szkoda, że polskim Orawianom nie opłaci się korzystać z dobrodziejstw ziemi, jak czynią to słowaccy pobratymcy.
Wczoraj powędrowaliśmy w stronę Babiej, nad którą gromadziły się chmury. Przez chwilę nawet odrobinkę pokropiło, dzięki czemu całkowicie pozbyliśmy się towarzyszących nam insektów. Spory odcinek naszej trasy pokrywał się z żółtym szlakiem wiodącym od Babiej do Winiarczykówki. Chyba nikt jeszcze nim w tym roku nie szedł, bo miejscami zarośla sięgały wyżej siodeł. Przecieraliśmy zatem całkiem nowy szlak, niczym jacyś zdobywcy.:)
U stóp Babiej trzeba było pomaszerować trochę po twardej szutrówce, więc człapaliśmy powolutku, rozglądając się na lewo i prawo. Przejeżdżaliśmy przez części babiogórskiego lasu, których jeszcze w tym roku nie odwiedzałam i z przerażeniem stwierdziłam, że kolejne połacie starodrzewu zostały powalone przez wiatr bądź wycięte.
W orawskich wędrówkach końskich towarzyszą mi szkoleni przeze mnie jeźdźcy, doskonalący swoje umiejętności na grzbiecie Ramziatego - doskonałego konia-profesora, który nie boi się niczego i nic nie jest w stanie zmącić jego spokoju.
Z takiego spaceru wszyscy wracamy zadowoleni i w pełni zrelaksowani. Michał i Krzyś witają nas ostatnio słowami: "To już wróciliście? Tak szybko?" Jak widać czas nieobecności mamy wcale im się nie dłuży, kiedy opiekę nad nimi sprawuje któraś z cudownych cioć.:)
A konie? Cóż... Robią to, co lubią najbardziej - skubią zieloną koniczynkę, piją źródlaną wodę i tarzają się ile tylko chcą. A następnego dnia gotowe są do wyruszenia w kolejny teren.:)
W czasie jednego wyjazdu przemierzamy średnio 15 - 25 km (mierzyłam w ubiegłym roku dżipsem; na codzień nie korzystam z tego typu urządzeń, bo nie mam takiej potrzeby - naturalną nawigację mam fabrycznie zamontowaną pod beretką:)). Po takich treningach obydwa konie mają świetną kondycję i spokojnie mogłyby startować w rajdach długodystansowych.
Jutro kolejny ekscytujący dzień - przyjeżdżają do nas goście, aby po raz pierwszy zobaczyć moją ukochaną Orawę. I to w dodatku z wysokości końskiego grzbietu.
Na pierwszym zdjęciu koń podnosi się z leżenia?
OdpowiedzUsuń- Brzęczymucha
Tak. Po dokładnym wytarzaniu się na trawce.:)
Usuń