Dzień wcześniej na niebie zgromadziło się sporo pięknych obłoczków, które najwyraźniej miały się k'sobie, bo przez noc połączyły się w szczelnie zakrywającą nieboskłon warstwę, z której nad ranem zaczęło wyciekać. Siąpiło, kiedy wypuszczałam konie na padoki, ale później ustało i nawet słońce nieśmiało zaczęło miejscami wyzierać. Na takie dictum z góry, ja, mądra matka, odłożyłam kurtki przeciwdeszczowe i wychodząc z założenia, że w tym roku urodzaju na deszcz nie było, nie ma i nie będzie, ubrałam dzieciom tylko dresowe bluzy.
Plan był prosty - mieliśmy dojść na szczyt słowackiego wzniesienia, z którego rozciąga się malowniczy widok, tam zrobić kółeczko wokół wielkiej łąki i spokojnie wrócić na obiad. Michał i Krzyś dosiedli swoich rumaków, a Marcin i Natalki dwie uruchomili własne odnóża. Poszliśmy.
Po przebyciu pobliskich łąk znaleźliśmy się w lesie, w którym nadal nie ma ani śladu grzybka, ale za to można uzbierać poziomek i borówek. Zatrzymywaliśmy się co kilka kroków, żeby dzieciarnia mogła się popaść na leśnych uprawach, więc dojście do łąk po drugiej stronie lasu trochę czasu nam zajęło.
Gdy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, od Rabczyc ruszyła na nas czarna chmura. Pomyślałam sobie, że na pewno nas ominie, bo niby dlaczego jakaś chmura miałaby nam czynić wbrew? Okazało się jednak, że moje myślenie rozminęło się z prawdą i wkrótce zaczęły na nas spadać drobne kropeleczki. Wraz z nimi pojawił się nie wiadomo skąd zimny wiatr, który zamiast pognać chmurzysko za góry i lasy, pędził je tuż nad naszymi głowami. Poszliśmy tak jeszcze z półtora kilometra, ale deszcz nie zamierzał odpuścić i coraz częściej pojawiały się głosy, że zimno, mokro i ogólnie mało przyjemnie.
Chłopcy na koniach telepali się coraz mocniej, więc z bólem serca (nie cierpię, kiedy nie udaje mi się zrealizować planu), zarządziłam odwrót. Całe towarzystwo ruszyło z kopyta w stronę domu. Nie wiem komu spieszyło się bardziej - dzieciom czy kucorom, ale tym razem doskonale się zgrali w chęci czynienia tego samego. Takim to sposobem chmura wraz ze swoją zawartością, którą postanowiła rozchlapać na ziemię, uniemożliwiła nam szczytowanie i widoków podziwianie na słowackiej górze, na która pójdziemy, kiedy pogoda będzie łaskawsza.
Najkrótsza droga wcale taka krótka nie była i zdążyliśmy zmoknąć "do środka". Jak już dochodziliśmy do domku naszego lipnickiego, na niebie znowu błyskało słoneczko...
Dzieci porozbierały się samodzielnie i zapakowały pod kołderkę, gdzie grzecznie czekały aż spokojnie zajmę się konikami. Po wypiciu gorącego kakao chłopcy byli gotowi do ruszenia na kolejną wyprawę, ale tego dnia już zostaliśmy w pobliżu domu, bo co chwilę z nieba coś zaczynało kapać - człowieka nieźle moczyło, ale dla wysuszonej ziemibyło to wszystko mało. Może chociaż jakiś grzybek desperat zdecyduje się na wykorzystanie tej namiastki wilgotności i wystawi kapelutek spod ziemi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz