Granica towarzyszy nam nieustannie podczas lipnickich wakacji, chociaż od kilku lat właściwie nie istnieje. Jest jednak ważnym punktem odniesienia w określaniu kierunków i miejsca naszych spacerów grzybowych i konnych. Wystarczy powiedzieć, że idzie się do lasu na granicę i wszystko staje się jasne.
Byliśmy już dwukrotnie w lesie pogranicznym w Chyżnem, gdzie sprawdzaliśmy stan zagrzybienia na początku lipca i w połowie tegoż miesiąca. Tam jednak trzeba dojechać samochodem, więc nie bywamy tam zbyt często. Zdecydowanie intensywniej penetrujemy natomiast nasz pobliski graniczny las, po którym Michaś i Krzyś, podobnie jak po Grapie, wędrują na końskich grzbietach.
Podczas poszukiwań grzybów (których nadal jest tyle, co na lekarstwo), mamy możliwość spotkań z różnymi stworzeniami zamieszkującymi orawskie lasy. Pisałam już o stworach na Grapie napotkanych, a dzisiaj zobaczcie kogo zaskoczyliśmy swoją obecnością w lesie granicznym.
Idziemy sobie przez trawy rosnące pomiędzy samosiejkami jodeł, ja na czele, za mną dwa bojowe rumaki niosące chłopaków, rozglądamy się za jakimś grzybem (w miejscach niezasłoniętych przez gęste korony starych drzew spadło więcej deszczu niż w wysokim lesie) i nagle coś się wśród źdźbeł zakotłowało! Kucyki, pobudzone nagłym ruchem przed sobą, podniosły wysoko głowy i zaczęły węszyć. W tym samym momencie Michałek zawołał: "Ptaszek, ptaszek tam fruwa!"
Pochyliłam się i zobaczyłam podlotka, najprawdopodobniej drozda śpiewaka (na ptakach to ja się niespecjalnie znam, więc może ktoś z czytających potwierdzi bądź zaneguje moje oznaczenie), nieporadnie usiłującego wzbić się do góry i uciec przed nami. Wykorzystałam oczywiście sytuację i zrobiłam maluszkowi kilka fotek. Z gałęzi rosnącego obok drzewa dochodziły okrzyki rodziców, którzy mobilizowali małego fruwajca do intensywniejszego wymachiwania skrzydełkami.
Nie niepokoiliśmy dłużej ptasiej rodziny - zostawiliśmy podrośniętego pisklaka w szkole latania i poszliśmy dalej.
Idąc wydeptaną ścieżką, dostrzegliśmy kolejne poruszenie pod nogami. Znowu zniżyłam się do poziomu gleby, Żółty i Feliks podążyły za moim ruchem i też wyciągnęły ciekawskie pyszczki w kierunku malutkiego otworu, z którego wystawał równie ciekawski łepek wyposażony w dwa błyszczące koraliki małych oczek.
Michaś i Krzychu pozłazili ze swoich wierzchowców, żeby lepiej obejrzeć małe stworzonka, które w przeciwieństwie do ptaków, nic, ale to nic się nas nie bały. Z dwóch, połączonych podziemnym korytarzem wyjść wyłoniły się dwie malutkie myszki. Być może był to ich pierwszy spacer na powierzchni ziemi, bo sprawiały wrażenie dzieci zafascynowanych tym, co je otacza.
Spędziliśmy dłuższą chwilę przy mysiej norce, której mieszkanki mogliśmy dotknąć, pogłaskać, obejrzeć z każdej strony i podzielić się drugim śniadaniem, które bardzo im posmakowało.
To był spacer, w czasie którego trafialiśmy ciągle na jakieś dzieci, nie tylko zwierzęce, ale i grzybowe. Wydaje się, że grzybnia zaczyna na dobre pracować nad wydaniem swoich owocników, bo w kilku miejscach zlokalizowaliśmy grzybowe żłobki. Na fotkach są kolejno - borowik ceglastopory i borowik żółtopory (grubotrzonowy).
I na zakończenie jeszcze jedno spotkanie, które nie zostało niestety udokumentowane. Tym razem dzieci były z Pawełkiem na podwórku, a ja wracałam z konnego spaceru ze znajomym. Jechaliśmy sobie stępem drogą, którą widzicie poniżej. Nagle jęczmień delikatnie zafalował i na ścieżkę wyszedł dostojnym krokiem borsuk. Odwrócił się w naszą stronę pokazując swoją mordkę, a po ułamku sekundy pochwalił się swoją drugą stroną i po przebiegnięciu kilku metrów po drodze, skrył się w krzakach.
Po raz pierwszy widziałam "na prawdziwo" borsuka, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz