W sobotę Michaś z Krzychem doszli do wielce konstruktywnego wniosku, że powinni w stajni bywać częściej niż tylko w weekendy. Cieszyłoby mnie to niezmiernie, gdyby nie ich motywacja - wiedzą już, że w stajni są najlepsze zabawy, najfajniejsze dziewczyny i całe super towarzystwo. I to właśnie ten zestaw atrakcji jest motywacją do częstszego przebywania w miejscu zamieszkania naszych kopytniaczków. Koni w zasadzie mogłoby nie być, bo do dobrej zabawy nie są konieczne.
Słowo się rzekło i dzisiaj, po zakończeniu lekcji, wpakowałam chłopców do Doblowoza i zaczęliśmy się przebijać przez krakowskie korki. Zajęło nam to godzinę. Krzychu dobrze wykorzystał ten czas i się porządnie drzemnął.
Wypoczęty Krzyś bez protestów zabrał się za pucowanie i siodłanie Żółtego, który, jak zwykle niechętnie, porzucił swoją ulubioną czynność, czyli jedzenie. Wyczyszczeni i ubrani ruszyli w stronę ujeżdżalni, a Michałek dorwał chętnego słuchacza, z którym rozprawiał na temat konstrukcji samolotów.
Z Krzychowego treningu nie mam żadnej dokumentacji, bo musiałam się skupić na hamowaniu rycerskich zapędów mojego dziecka, które tak wywijało łapkami, że niewiele brakowało, a wywinęłoby orła. Żółty natomiast wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności i chodził pięknie stępem i kłusem - całotygodniowa praca na lonży przynosi spodziewane efekty.:)
Krzyś podziękował kucorowi za świetną jazdę i poszedł się bawić, a jego miejsce na grzbiecie Żółtego zajął Michałek, niezbyt zadowolony z faktu, że przerwałam mu uczoną dysputę jakąś tam jazdą. Z tego zacietrzewienia wziął się na poważnie za pracę z koniem i znowu miałam powód do zadowolenia - Michałek świetnie radził sobie z zatrzymywaniem i ruszaniem, a także z anglezowaniem w kłusie, co na kucu nie jest wcale takie proste.
Michaś odrobił swoją pańszczyznę na koniu i rzucił się biegiem do zabawy - teraz już nie miał z kim dyskutować, więc był zmuszony do wymyślenia równie ciekawego zajęcia.
Dzieci zniknęły z pola widzenia (działały przy stoliku za stajnią), więc mogłam całą uwagę poświecić koniom. Krzyś załapał się jeszcze na krótką jazdę na Ramzesie, a Michałek całym sześcioletnim ciałem i duszą oddał się produkcji soku i magicznych mikstur z owoców dzikiego bzu.
Tak wyglądało miejsce, w którym odbywało się wyciskanie, wygniatanie i rozdrabnianie. Pracujące przy produkcji dzieci nie odbiegały zbytnio wyglądem od miejsca zabawy....
A to już Michałkowe rączki po porządnym myciu wstępnym. Okazało się, że mycie zasadnicze też niewiele zmieniło w kolorystyce małych łapek. No cóż... Jutro Michaś pójdzie do szkoły z fioletowo - sinymi dłońmi.
Teraz już moja menażeria pochrapuje sobie słodko i nabiera sił przed kolejnym ciężkim dniem.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz