Jak to dobrze, że las daje tyle możliwości! Kiedy dzieciom znudzi się szukanie grzybów (a nudzi się dość szybko, zwłaszcza, jeśli tych grzybów za wiele nie ma), jest milion sposobów na zorganizowanie ciekawych zabaw. I wcale nie trzeba dzieciakom pokazywać co i jak - same doskonale potrafią sobie zapewnić rozrywkę, korzystając z tego, co podsuwa im natura. Dla Michałka i Krzysia las jest jak dom - znany, bezpieczny i przyjazny. Zobaczcie sami, czym zajęli się, kiedy akurat nie było żadnej czubajki chętnej do zerwania i umieszczenia w koszyku.:)
Ostatnio chłopcom bardzo doskwiera brak ruchu na świeżym powietrzu - kiedy kończą zajęcia, jest już ciemno i poza dniem basenowania, po szkole bawią się już tylko w domu, gdzie niestety nie ma na tyle przestrzeni, aby zaspokoić naturalną potrzebę ruchu, krzyku i wygłupów. Dlatego korzystają z weekendowych wypadów, aby się porządnie wyżyć.
Michałek sprawdzał jak mocno można pociągnąć gałązkę, żeby nie odpłaciła człowiekowi pięknym za nadobne. W efekcie tego, powtarzanego kilkakrotnie doświadczenia, Michaś dostał parę razy giętką gałązką i przestał zaczepiać drzewa, a skupił się na lotach.
Wyszukiwał powalone pnie drzew, które zamieniały się w wyrzutnię, z której, jak z procy wystrzeliwał Michałek - raz lądował na nogach, innym razem na pupie, ale radochy miał przy tym niemało. Kiedy zobaczył powyższe zdjęcie, z zachwytem stwierdził:"Łał, ja latam!" I sama nie wiem czy cieszyć się z jego ostatnio bardzo częstych marzeń o wzbiciu się w powietrze, czy raczej martwić. Na razie uświadamiam go przy każdej okazji, że siła grawitacji jest bezlitosna i mimo najbardziej opływowych kształtów i machania rączkami, zadziała i ściągnie go na ziemię.
Krzyś, który jeszcze rok temu najchętniej spacerował wydeptanymi ścieżkami i unikał trudnego do pokonania terenu, teraz wyszukuje dla siebie najtrudniejsze trasy - musi wleźć wszędzie najszybciej, znaleźć się najwyżej i... wołać mamę, żeby pomogła zejść na dół.
Kiedy pokonywanie pojedynczych pni okazało się za łatwe, Krzychu wlazł do rowu, w którym zazwyczaj stała woda, ale przy tegorocznej suszy, zniknęła całkowicie, odsłaniając wspaniały tor przeszkód. Pokonanie takiej plątaniny spróchniałych, omszonych i śliskich gałęzi wcale takie proste nie jest, ale Krzysiowi udało się doskonale.
Wychodząc z rowu minę miał nietęgą - zmachał się dość konkretnie, a ponadto nie do końca mógł chyba uwierzyć, że udało mu się wykonać takie trudne zadanie, które sam sobie wyznaczył.:)
Ledwie zdążyłam otrzepać nieco Krzycha z liści, które się do niego przyczepiły, a już Michaś przybiegł z pytaniem: "Co to jest?"
Patrzę na te ziarenka, patrzę i nic mi do głowy nie przychodzi, więc pytam, gdzie je znalazł. Poszliśmy w trójkę do leżących na ziemi gałęzi i Krzychu mnie zaskoczył - bez zastanowienia powiedział: "Michaś, ty gapciu, przecież to nasiona lipy!" No tak, teraz to i ja wiedziałam co to jest, jak już zobaczyłam charakterystyczne listki z dwoma kuleczkami. Ale, że Krzyś tak rozpoznał... Dumna jestem z niego strasznie.:) Lipowe nasionka powędrowały oczywiście do Michałkowej kieszeni (jak ja to kocham).
Bezruch nie leży zupełnie w Krzysiowej naturze, więc natychmiast po oznaczeniu znaleziska brata, porwał za drewniany miecz i rozpoczął walkę z wyimaginowanym przeciwnikiem.
Michałek tymczasem skupił się na poszukiwaniach kolejnych składników do wypełnienia swoich kieszeni. Przestałam już kontrolować, co tam chował - wystarczy jak zrobię przegląd przed wrzuceniem ubrania do pralki.:)
A kolejne znalezisko to dzieło Krzysia - pod korą wypatrzył biedronkę szukającą schronienia przed nadchodzącą zima. Patrzyliśmy dłuższą chwilę jak penetrowała zakamarki na spróchniałym pniu drzewa. I zrobiło się Krzysiowi żal małej biedroneczki, którą bardzo, ale to bardzo chciał wsadzić do kieszeni i uratować przed mrozem, śniegiem i tysiącem innych biedronkowych nieszczęść.
Dzięki mojej interwencji biedroneczka uniknęła zmiażdżenia w Krzysiowej kieszonce i pozostała w swoim leśnym domku, skazana na wszelkie niedogodności serwowane przez naturę.
Jesienną atrakcją są niezmiennie kolorowe galasy przyczepione do dębowych liści. Jakoś za nimi nie przepadam, bo mam wrażenie, że za chwilę wyjdą z nich robale, ale chłopcy je uwielbiają i napełniają nimi kieszenie.
W tym roku galasowe znaleziska mają wyjątkowo urozmaicone kolory, co zmobilizowało mnie do poszukania informacji na ich temat, bo moja wiedza ograniczała się do informacji, że są one domkami dla larw galasówki dębianki. Jak poszukałam, to i znalazłam - tutaj możecie dowiedzieć się wiele o galasach: "Jabłka na liściach".
Znaleźliśmy w środku lasu starą ambonę, na którą chłopcy bardzo chcieli wyjść, aby wypatrywać wojsk nieprzyjacielskich i zaatakować je zgromadzoną w kieszeniach galasową amunicją. I to był jedyny punkt programu, na realizację którego się nie zgodziłam - lot z takiej wysokości mógłby się kiepsko skończyć, a szczebelki były nie pierwszej świeżości i nie dawały gwarancji bezpiecznego wyjścia i zejścia.
Zaczęły się zatem narady jak tu spożytkować zawartość kieszeni i... Dowiedziałyśmy się z ciocią Anią, że mamy stać, a chłopcy będą do nas celować. Uznałyśmy, że to byłoby za łatwe i Michaś z Krzychem zostali zmuszeni do przypuszczania ataków z ukrycia.
Przydrożne rowy i gruba warstwa leśnej ściółki dawały nieograniczone możliwości ukrywania się i gdyby nie to, że po każdym rzucie, nieważne czy dosięgał celu, czy tez nie, następowała głośna eksplozja radości.
Nie udało mi się niestety sfocić Krzysia, który w pewnym momencie zaczął się czołgać w liściach zmieszanych z błotem z rowu - na dnie okopu było na tyle mokro, że sam szybko zrezygnował z takiego sposobu pokonywania przestrzeni.
A to już otwarty atak na ostatniej prostej, na końcu której czekał na nas samochód.
I został sobie leśny tor przeszkód samotny, zasypywany spadającymi listkami. Będzie na nas czekał, a kiedy przyjedziemy, Michałek i Krzyś na pewno zrobią z niego użytek.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz