Rozwiało się w nocy nad Krakowem i rozpędziło nieco smog zasłaniający od kilku dni widoki, które w dodatku oświetlone były chwilami przez słonko przebłyskujące spomiędzy chmur. Na termometrze plus 10 o siódmej rano - no po prostu rewelka jak na listopad! Pogoda wymarzona na leśny spacer w poszukiwaniu grzybowych zdobyczy. Już kilka dni wcześniej zwerbowaliśmy na niedzielną wyprawę ciocię Anię i po śniadaniu ruszyliśmy w piątkę w kierunku Puszczy Niepołomickiej.
Kiedy jeszcze większość z nas przywdziewała koło samochodu obuwie weekendowe, popularnie zwane gumowcami, Krzychu porwał swój koszyczek i pędem pobiegł na poszukiwania pierwszego grzyba - założył bowiem, tuz po przebudzeniu, że to on własnie znajdzie najwięcej, najładniejsze, najlepsze... A reszta towarzystwa może od razu zapomnieć o jakimkolwiek pozysku przy bezkonkurencyjnym Krzychu.:)
Wreszcie i my ruszyliśmy w ślady tropiciela Krzycha. Ciocia Ania rozpoczęła spacer od łapania energii słonecznej niezbędnej do aktywnego rywalizowania w grzybobraniu. A słoneczko coraz piękniej i na dłuższe chwile rozświetlało listopadowy las, sypiący na nas liście, a czasem nawet małe gałązki.
I jest pierwszy grzybas! Tak się złożyło, że to mnie wpadła w oko piękna czubajka gwiaździsta. Drugą wypatrzyła Ania, a Krzyś zrobił obrażoną minę. Na szczęście (trochę dla Krzycha, a bardziej dla całej reszty), niedaleko był również grzybek dla marzącego o największym pozysku Krzysia. Minka się rozpogodziła.
To właśnie znalezisko Krzysia okraszone promiennym uśmiechem.
Michałkowi też udało się znaleźć aż dwie czubajki i to by było na tyle w tym miejscu. Pawełek wyalienował się z towarzystwa i nagrywał odgłosy jesiennej puszczy idąc daleko z tyłu - jak stwierdził, nie chciał, żebyśmy mu zakłócali nagranie swoim kłapaniem paszczami, które jest takie samo o każdej porze roku i do nagrania jesieni nie wnosi nic szczególnego.
Przeszliśmy spory kawałek lasu, a tu nic jadalnego się nie trafiało. Krzyś zaczął utyskiwać, że nie może nic znaleźć i żeby mu pomóc. Starałam się jak mogłam, ale jak tu pomóc komuś, jeśli samemu się nie widzi żadnego jadalniaka. Zaczął więc Krzyś wyszukiwać wszelkie inne grzybki i tak do foto-kolekcji trafiały maleńkie grzybówki, nadrzewniaki i inne leśne cudaki.
Ciocia Ania wpadła po drodze w czarci krąg gąsówek mglistych, zwanych teraz lejkówkami szarawymi, które z chęcią zabralibyśmy do koszyka, ale niestety, okazało się, że żarłoczne robale były szybsze od nas i zamieszkały w gąsówkach wczesniej niż my na nie trafiliśmy.
Przekraczaliśmy kolejne rowy i zwalone pnie, aby dotrzeć w głąb lasu, gdzie powinny czekać na nas kolejne grzybki.
Po drodze, w wilgotniejszych miejscach, znajdowaliśmy leśne galaretki - trzęsaki pomarańczowożółte, które do wzrostu potrzebują sporej wilgotności. Mistrzem w ich wypatrywaniu okazał się Michałek. Krzyś ponownie zaczynał strzelać fochem, bo jakże to może być, żeby ktoś był lepszy od niego w znajdowaniu czegokolwiek, chociażby trzęsaków.
Ania zresztą też miała mocno zawiedzioną minkę, kiedy po raz kolejny jakiś listek albo korzeń ją "okłamał" wywołując żywsze bicie serduszka spragnionego znalezisk. Dobrze, że w pobliżu był Michałek, który nieustannie ciocię zajmował swoimi opowieściami.
I znowu mnie się trafiło znalezisko! Na obrośniętym mchem zwalonym pniu usadowiła się liczna rodzinka łyczników późnych - same żłobkowo - przedszkolne owocniki. Gdyby były nieco większe, nie podarowałabym im życia i zasiliłabym nimi nasze dość skromne zbiory. Niewielkie rozmiary uchroniły je przed wylądowaniem na patelni - posłużyły tylko za wdzięczne modele do fotografowania.
Wędrowaliśmy dalej, znajdując od czasu do czasu pojedyncze czubajki gwiaździste. Krzyś przeliczał swoje znaleziska i porównywał z ilością pozyskaną przez pozostałych. Z tych wyliczeń wychodziło mu niestety, że nie jest najlepszy... Foch powracał.
W takich momentach zawsze przypomina mi się filozofia Kalego - "Jak Kali
zabrać komuś krowy, to jest dobrze, ale jak ktoś zabrać krowy Kalego,
to już źle, bardzo źle..." Dzieci swoim sposobem myślenia bardzo często wpisują się w tę filozofię, która dla otoczenia aż tak jednoznaczna przecież nie jest.
Nie udało się Krzysia udobruchać nawet stadem przepięknych kruchaweczek namakających, które znalazł przy delikatnym wspomaganiu. Nazywam to znaleziskiem kontrolowanym - zazwyczaj odnosi dobry skutek, ale dzisiaj to byo za mało, aby zaspokoić pazerniacze potrzeby mojego synka.
Kruchaweczki namakające są zjadliwe, ale jakiejś specjalnej wartości smakowej nie przedstawiają. Jeśli jednak ktoś jest bardzo spragniony świeżyzny grzybowej, może je wykorzystać kulinarnie. My, po obejrzeniu i sfoceniu, zostawiliśmy je w lesie - niech sobie rosną i cieszą oko.
Krzysia dobiły kolejne znalezione czubajki, które nie wpadły w jego łapki i byłoby już całkiem źle, gdyby na Krzychowej drodze nie stanęły najładniejsze grzybki, jakie trafiły dzisiaj do naszego koszyka.
Jedna, druga, trzecia! I jeszcze dwie zrośnięte niczym serce! Są! Znalezione całkiem samodzielnie, zebrane, zaprezentowane ogółowi zainteresowanych i przede wszystkim przeganiające kiepski humor, który zaczynał mi już poważnie doskwierać. Dlaczego mnie? Bo Pawełek nadal nagrywał jesień i odpuścił sobie nasze towarzystwo, Michałek dotrzymywał towarzystwa cioci, a Krzychu swoje żale i pretensje kierował oczywiście do mamy, która powinna mu przecież zagwarantować obfite zbiory.
Pierwszy raz widziałam zrośnięte kapeluszami czubajki. Wyglądały ślicznie.
Niedaleko od miejsca Krzysiowych odkryć zobaczyłam wielgachną czubajkę. Z okrzykiem "Ta jest moja!" rzuciłam się biegiem w jej stronę (wszak mamie też się coś od lasu należy). Młode nóżki były jednak szybsze i zanim zdążyłam krzyknąć, ze jeszcze zdjęcie chociaż zrobię, największy grzybek dzisiejszy już był w Krzysiowych łapkach, a buzia robiła "Oooo!", po czym oświadczyła (ta buzia): "To największa kania. Ja ją znalazłem!" I cóż miałam rzec... Przecież nie będę się wykłócać z moim dzieckiem o grzyba. Niech mu będzie tym razem. :)
Ruszyliśmy w drogę powrotną, wypatrując oczywiście cały czas przedstawicieli grzybowego świata. A ci zachwycali wielością kształtów i kolorów. Nieraz warto się pochylić nawet nad pospolitym niejadalniakiem i uwiecznić go na karcie.
Trafiliśmy też na opieńkowe cmentarzysko - nikt ich nie odszukał, kiedy były piękne i młode, dzięki czemu powoli dokonują żywota w miejscu narodzin. Takich starych grzybków nie zbieramy, nawet jeśli nie mają lokatorów.
Michałek wypatrzył grotę w drzewie, zasiedloną przez rodzinkę grzybówek. Podekscytowany znaleziskiem, wyrwał kilka z nich do zdjęcia.
Sfociliśmy cały nasz listopadowy pozysk, a kiedy dochodziliśmy do samochodu......wpadła nam jeszcze w obiektyw kolonia młodziutkich próchnilców gałęzistych.
Do domu wróciliśmy w pełnym słońcu, a po wyjściu na balkon mogliśmy odetchnąć pełną piersią - smog zniknął i widoczność sięgała aż po horyzont. A na drugie danie zamiast schabowych, chłopcy jedli czubajkowe kotlety.
piękny spacer :) na wspólny to wybiorę się z Wami pewnie dopiero w przyszłym roku :)
OdpowiedzUsuńA ja cały czas liczyłam na to, że jeszcze w tym roku się uda. Ale i przyszły już niedługo. :) 11 listopada spędzimy z końmi - tak wyszło, że więcej jest chętnych na patriotyczne koniowanie niż grzybobranie. :) Ale na pewno pojadę do lasu.
Usuń