Pierwszy listopada to dzień szczególny, dzień, w którym częściej niż zwykle wspomina się tych, których już z nami nie ma. Dlaczego częściej? Bo taka jest tradycja sięgająca czasów, kiedy Polanie dopiero byli nawracani na "jedynie słuszną wiarę". Nasi pogańscy przodkowie właśnie w listopadzie zapalali na cmentarzyskach ogniska mające ogrzać zmarznięte duchy, zanosili im jedzenie i napitki. Teraz nikt już prawie o tym nie pamięta i pierwszy listopadowy dzień traktowany jest jako święto kościelne, chociaż przez kościół zostało tylko przejęte i do nowych potrzeb dostosowane.
Moi zmarli bliscy żyją w mojej pamięci i to jest najważniejsze, ale w listopadowy dzień zawsze odwiedzamy ich na cmentarzach, organizując przy tym długie spacery. Tak było również wczoraj.
Poranne mgły opadały tworząc wraz ze słońcem grę świateł i cieni, na którą nie mogłam pozostać obojętna. Tuż po wejściu do lasku wydobyłam spomiędzy bułeczek dla dzieci, soczku i zniczy, aparat, aby uwiecznić naszą drogę.
Na cmentarz w Borku nie musimy jeździć - wystarczy godzinny spacerek w pięknych okolicznościach przyrody i jesteśmy na miejscu.
Było dość chłodno i chłopcy szybko skorzystali z proponowanych im rękawiczek, które przezornie wrzuciłam do plecaka. Po drodze przypomnieliśmy Krzysiowi i Michałkowi po co chodzi się na cmentarz i jak należy się tam zachowywać. Niby wiedzą, ale przypomnieć nigdy nie zawadzi.
Mgiełki szybko się rozproszyły, świetliste promienie rozświetlające ziemię poznikały i mogliśmy maszerować po złociście błyszczących listkach. Chłopcy stwierdzili, że taką okazję do biegania należy natychmiast wykorzystać i rozpoczęli zabawę w odrzutowce. Rozgrzali się, a ponadto wytracili nadmiar energii, który mógłby im utrudniać stosowne zachowanie między grobami.
Po odwiedzeniu cmentarza, wróciliśmy do domu jeszcze bardziej okrężna drogą - było tak cudnie, słonecznie i cieplutko, że należało wykorzystać każdą chwilę tego dnia.
Była już pora obiadowa. Nakarmiłam moją menażerię niedzielnym obiadem, Pawełek zaległ do drzemki, a dzieci zajęły się zabawą. Nie pozwoliłam im na długi wypoczynek, bo mieliśmy ruszyć na drugi krakowski cmentarz.
Tłum ludzi na alejkach nie pozwalał nawet na sekundowe wypuszczenie Krzysiowej łapki, bo zachodziła poważna obawa zgubienia dziecka. Paweł strzegł Michałka. Oprócz mnóstwa ludzi, było dużo straganów z jedzeniem, napitkami, balonami i odpustowymi zabawkami. Już w ubiegłym roku zauważyłam, że wokół dużych cmentarzy dzień pierwszego listopada stał się okazją do zarobku, przede wszystkim na dzieciach, które obok kolorowego badziewia nie potrafią przejść obojętnie.
Moi mieli już wcześniej zapowiedziane, że absolutnie żadnych zakupów odpustowych w tym dniu robić nie będziemy i o dziwo ani jeden, ani drugi nawet nie szepnęli, żeby im coś zakupić. Po raz kolejny przekonałam się, że konsekwencja w postępowaniu z dziećmi przynosi rewelacyjne efekty.:)
Jakoś nam się udało nie pogubić w tłumie ludzi na cmentarzu i po zapaleniu zniczy wyszliśmy boczną furtką w stronę Kopca Krakusa. Wejście na to wzniesienie w dniu pierwszego listopada jest naszą rodzinną tradycją, której skrupulatnie przestrzegamy.
Na szczycie Kopca składa się ofiary dla duchów, które mają się tutaj zjawiać i posilać w Noc Dziadów. W tym roku dary były nader skromne. Jak tak więcej duchów przyszło, to się nie bardzo mogły najeść. Zaproponowałam chłopcom, aby zostawili duchom kilka swoich ciasteczek, ale oświadczyli, że przecież duchów nie ma, więc nie będą marnować jedzenia. I to takiego przepysznego.
Ze szczytu Kopca Krakusa każdorazowo uwieczniam na fotkach panoramę Krakowa. Mam już takich zdjęć setki, a teraz doszły do nich kolejne. Piękna pogoda, wspaniałe, jesienne kolorki i ciągnący się po horyzont, lekko przymglony widok.
Kopiec Krakusa jest dla mnie szczególnym miejscem - to tutaj byłam na pierwszym spacerze z Pawełkiem. Był czerwiec, drzewa zielone, piękne białe obłoki na błękitnym niebie. I my we dwoje, z aparatami, z których zdjęcia były później materiałem do przekomarzań się, kto zrobił ładniejsze. Teraz Pawełkowi nie chce się nawet nosić aparatu i cały trud dokumentowania rzeczywistości spadł na moje barki. Zobaczcie jak pięknie jest wokół Kopca.
Na szczycie spotkaliśmy znajomych z basenu, z którymi Michaś i Pawełek wdali się w dyskusje o samolotach. Krzyś natomiast i jego rówieśniczka Nina pochowali się za nogami mam - każde swojej mamy oczywiście.
Krzysiu stwierdził, że musi sobie usiąść na brzegu Kopca, co za moją zgodą uczynił. Kiedy spojrzałam w jego cudne oczka, już wiedziałam, na co ma największą ochotę i stałam obok, pilnując, aby nie zrealizował swojego tajnego planu. Wiecie już, co się marzyło Krzychowi? Tak, tak... Zjazd na tyłku na sam dół. Nie byłoby to zbyt bezpieczne, więc wolałam czuwać zamiast uczestniczyć w miłej pogawędce.
Przy okazji Krzychu załapał się na sesję zdjęciową na jesiennym tle.
Później było już tylko zasypywanie się złocistymi listkami i powrót do domu, gdzie musiałam w tempie ekspresowym szykować kolację, żeby mi dzieci z głodu nie pomarły.:)
Masz talent
OdpowiedzUsuńA dziękuję.:)
UsuńNie ma za co.
Usuń