Pamiętacie jeszcze setny wpis na blogu? Mnie się przypomniał przy okazji kolejnej setki. I oto jest dwusetny post, jesienny, zamyślony, zadumany, ale nie szary i smutny, bo słońce i radość można znaleźć zawsze i wszędzie, trzeba tylko rozejrzeć się wokół.
Jesienią zawsze zwalniam - długie noce i krótkie dni sprawiają, że nie mogę wykrzesać z siebie takiej energii, jaką dysponuję wiosną czy latem. Konie też jakoś ospale wkroczyły do akcji i zamiast korzystać z danej im wolności, patrzyły tęsknie w dal. Ciekawe jakie myśli kołatały im się po ich końskich łebkach?
Po zalogowaniu dzieciarni w szkole musiałam jak najszybciej załatwić parę spraw, częściowo związanych z koniem Żółtym, a właściwie jego mroczną przeszłością, którą trzeba rozświetlić i wyprostować. W dalszym ciągu jest to temat rozwojowy i przyszłościowy, którego na pewno nie pominę we właściwym momencie.
Zdążyłam, załatwiłam, wyruszyłam dalej i wpakowałam się w gigantyczne korki spowite oparami krakowskiego smoka albo "smoga". Stojąc tak bardziej niż jadąc, słuchałam sobie muzy z "Gladiatora" i powiem Wam, że odpłynęłam tak daleko, że gdyby wtedy wśród stojących na drodze aut wylądował latający spodek, nie zauważyłabym go chyba. Automatycznie wciskane sprzęgło, trochę gazu, hamulec... Samochody z przodu, z tyłu, z boku... A przed moimi oczami kolejne obrazy - chłopiec lonżujący kucyka, rydwan zaprzężony w dwa siwki, sztylet wbijany w plecy, ruiny, zgliszcza, nic.
Korek zaczął posuwać się nieco szybciej, a mnie dopadły przemyślenia. Tylko w baśniach dobro zwycięża, a ci "źli" giną w przepastnych czeluściach niebytu. A życie bajką nie jest. Tak było kiedyś, dawno, dawno temu, tak jest i dzisiaj - zmieniły się tylko metody i akcesoria, które nie są już tak widowiskowe, ale za to bardziej efektywne. Nie lubię takich myśli, ale nie potrafię się ich pozbyć - krążą po łepetynie jak natrętne muchy i żyć normalnie nie dają. Czasem mam wrażenie, że za dużo myślę; życie byłoby zdecydowanie prostsze, gdyby się tyle nie myślało.
Dojechałam do koni. Czasu na zajęcie się nimi wiele mi już nie zostało, a nastroju do konstruktywnej pracy z nimi nie miałam żadnego. Kiedy jestem naładowana nie najlepszymi emocjami, wolę nie brać moich koni na jazdę, tylko sobie na nie popatrzeć. Mają w sobie jakąś moc terapeutyczną, która sprawia, że cała złość do świata znika bez śladu.
Wypuściłam Latonę, Ramziatka i Żółtego na ujeżdżalnię i patrzyłam jak się bawią. Duże koniska w zamyśleniu patrzyły w dal, a Żółty, swoim zwyczajem, szukał czegokolwiek do zjedzenia. Kiedy na nie zagwizdałam, pobiegały trochę, a kucor nawet próbował się ścigać z Latoną. Się ambitna bestia robi.:) Rozbawił mnie swoim wysokim mniemaniem o własnych możliwościach.
Latona pozowała do zdjęć patrząc mi głęboko w oczy. A później cała trójka przyszła po marchewkową łapówkę i porcję pieszczot.
Czasem one, te konie moje znaczy się, rozumieją mnie lepiej niż ja sama... Są lekiem na wszystkie dolegliwości.:)
Nie ma komentarza, bo nie można komentować tak osobistych przemyśleń...
OdpowiedzUsuńPo prostu: :)
Paweł zwany Pawełkiem