Na spacer w drugi świąteczny dzień wybraliśmy Tylicz, gdzie nogi nasze jeszcze nigdy żadnych ścieżek nie przedeptały. Do wyboru tego miejsca zachęcali nas Gospodarze, bowiem tam znajduje się agroturystyka ze stadniną, w której ich córka Zosia uczy się jazdy konnej. Zapakowaliśmy więc prowiant, koszyk, Zosię, siebie i ruszyliśmy w stronę Tylicza. Po drodze zaczęło przebłyskiwać słoneczko i myśleliśmy, że będziemy mieli piękną pogodę. Tymczasem na granicy miejscowości, do której zmierzaliśmy stała szara zapora mgielna, która co prawda wpuściła nas za swoje zasłony, ale na jakiekolwiek widoki szans żadnych nie było.
Nawigowani Zosią dojechaliśmy do agrorancza - piękne miejsce z infrastrukturą przygotowaną do przyjmowania nie tylko indywidualnych gości, ale i zorganizowanych grup. Prowadzenia przez nasza osobistą przewodniczkę, zwiedziliśmy cały teren oraz stajnię.
Zostawiliśmy Zosię, która miała umówioną jazdę i opuściliśmy teren ośrodka, kierując się w stronę polecaną przez panią instruktorkę. Szliśmy brodząc w gęstej mgle, która ograniczała widoczność do kilku metrów. Pawełek szedł wpatrzony w ekran dżipsa, upatrując w nim jedyną nadzieję ratunku i wyprowadzenia nas z tych mgielnych czeluści, w które dobrowolnie się wpakowaliśmy.
Po pokonaniu około półtorakilometrowego odcinka bardzo błotnistą drogą (Michaś i Krzyś byli wytaplani do pasa), dotarliśmy do drzew, na których zawieszona była tabliczka ostrzegająca przed złymi psami. Z oddali słychać było muczenie krów. Natknęliśmy się na ogrodzenie pastwiska, weszliśmy przez prowizoryczne ogrodzenie i ufając zapewnieniom Pawełka, że za 200 metrów będzie las, darliśmy pod górę, smagani lodowatymi podmuchami wiatru. Aż dziwne było, że tak wiało porządnie wśród zalegającej mgły.
Dotarliśmy na szczyt, jak się okazało później, po konfrontacji z mapą, była to góra Beskid. Na jej najwyższym punkcie zobaczyliśmy graniczny słupek. Właściwie to najpierw we mgle udało się dostrzec słupek, a dopiero później cała resztę - las, kolejną błotnistą drogę wiodącą wzdłuż granicy i resztki śniegu leżące miejscami na niewielkich powierzchniach.
Wędrowaliśmy sobie granicą, mając po polskiej stronie rozległe pastwiska, a po stronie słowackiej las. Chłopcy regenerowali siły opychając się najpierw kanapkami, a później lizakami pozyskanymi od wigilijnej gwiazdki.
W pewnym momencie granica zaczęła odbijać wyraźnie w prawo, a nas ten kierunek nie interesował, bo trzeba było niedługo wracać. Postanowiliśmy zatem po raz kolejny zaryzykować i iść na przełaj w pożądanym kierunku.
Odbiliśmy w lewo, wzdłuż ściany starego lasu, do którego przylegały chaszcze rosnące na podmokłym terenie. Już na skraju rzuciły nam się w oczy przepiękne trzęsaki pomarańczowożółte - świeże i ogromne. Następnym wypatrzonym gatunkiem były zimówki aksamitnotrzonowe. Jak je tylko Pawełek zobaczył, wzbudził się pozyskowo i wszyscy wdarliśmy sie w zarośla, aby wrzucić coś do pustego dotychczas koszyka.
Kiedy Pawełek i Krzyś zajęli się koszeniem grzybków, Michałek rozglądał się po drzewach, kombinując co by tu można było z nich skonstruować, a ja wypatrywałam jakichś innych grzybowych gatunków, bo podmokły zagajniczek wyglądał zachęcająco.
I nie zawiódł mnie mój grzybowy nos. Już po paru metrach dostrzegłam pierwsze ciekawostki. Ze zbierackiego punktu widzenia grzyby te nie mają żadnej wartości, ale jako rzadko spotykany gatunek, zawsze wprawiają mnie w dobry humor. To kisielnica wierzbowa - grzybek znajdujący się na Czerwonej Liście i naprawdę nieczęsto spotykany. Można go wypatrywać na gałązkach wierzbowych i olchowych, zwłaszcza w wilgotnych miejscach, nad brzegami potoków czy rzek.
Więcej czasu poświęciłam robieniu zdjęć kisielnicy niż zbieraniu zimówek, wiec nasz dzisiejszy pozysk to przede wszystkim zasługa Pawełka i Krzysia.
Kiedy już wszystkie zimówkowe pieńki zostały ogołocone, ruszyliśmy żwawo w dół. Ponownie dał nam się we znaki zimny wiatr. Dotarliśmy do źródeł potoku Roztoka, wzdłuż którego przemaszerowaliśmy co najmniej kilometr. Kiedy opuściliśmy jego bieg, napotkaliśmy stado krów, które dotychczas było tylko słychać. Nigdy jeszcze nie widziałam grudniowego wypasu, a tu taka niespodzianka!
Wróciliśmy do ośrodka La-Ma, gdzie czekała na nas Zosia, pożegnaliśmy to sympatyczne miejsce i ruszyliśmy w drogę powrotną. Za granicą Tylicza otworzył się przed nami inny świat - bez mgły, z przebłyskami słońca. No cóż... Tak się trafiło, że akurat dzisiaj wybraliśmy miejscówkę z kiepską pogodą, ale i tak udało się zaliczyć interesujący, ponad dziesieciokilometrowy spacerek.:)
A to już ostatni z cyklu świątecznych zbiorów. To były naprawdę grzybowe święta.:)
Dorota - Twoje zimowe wypady na grzyby to wspaniała lektura! Dziękuję serdecznie i pozdrawiam!!! ;-)
OdpowiedzUsuńPaweł Lenart
Dziękuję Pawle! Bardzo mi miło, że Ci się nasze wyprawy podobają.:)
UsuńPozdrawiam!