Wizyta w lipnickiej bacówce, połączona z poszukiwaniem i pozyskiwaniem grzybów, jest na stałe wpisana w serwowane przez menażerię atrakcje czekające na odwiedzających nas w Lipnicy znajomych. Zabraliśmy tam również Pawła i jego dziewczyny. Nad naszym podwórkiem było czyściutkie, błękitne niebo, ale wystarczyło zjechać pół kilometra w dół, aby wpaść w mleczną zasłonkę. Spacer do bacówki rozpoczęliśmy w takich właśnie, rozpraszających się szybko mgłach, które w połączeniu z rosą pokrywającą liście i trawy oraz mnóstwem pajęczyn, sprawiały, że okoliczności wędrówki były urocze.
Dzieciaki, jak tylko wypadły z samochodów, wyniosły z lasu kilka podgrzybków. Wydawało się, że będziemy mieć bardzo udane grzybobranie, ale tylko do momentu, kiedy zaczęliśmy oczyszczać znalezione grzybki - były nafaszerowane robalami. Z kilkunastu sztuk ostał się jeden nadający się do zabrania.
Ruszyliśmy w łąki na poszukiwania kań. Pierwsze sztuki wpadły w ręce dziewczyn idących drogą - sprawdziła się po raz kolejny odwieczna prawidłowość grzybiarska, że najwięcej można znaleźć przy drodze.:)
Kawałek dalej chłopcy wywlekli z zarośli czaszkę krowy. Byli zachwyceni znaleziskiem, które spodobało się również dziewczynom.
Dalej były kanie, kaniusie, kaniutki - mniejsze i większe, ale wszystkie młode, świeże, grubiutkie. Takich całkiem rozwiniętych, nie było - sama młodzież na nas czekała. Wkładaliśmy je do koszyków z kawałkami trzonów, aby kapelusze przetrwały noszenie i transport samochodowy w nienaruszonym stanie. Nie przyszło nam do głowy, żeby zaglądać do wnętrza owocników i sprawdzać, co w nich siedzi. A siedziało niestety sporo... W domu okazało się, że z całkiem obfitego zbioru na kotlety pozostała raptem garstka zdrowych grzybów.
Poszukiwania grzybów były oczywiście okraszone spotkaniami z bacówkowym inwentarzem pasącym się na rozległych łąkach. Dla Michałka i Krzysia to codzienność, ale Maja z Nelą ruszyły biegiem w stronę skubiącej trawę rogacizny.
Popas przy bacówkowym stole, z żętycą i świeżymi oscypkami zachwycił jak zawsze. Dzieciaki zajęły się dokarmianiem psów, dzięki czemu serki i drożdżówki znikały w ekspresowym tempie.
Iwonka z bandą dzieciaków zostali na bacówce, a my z Pawłem pognaliśmy jeszcze do lasku rozciągającego się za bacówką. Tam wpadło nam w łapy kilka pieprzników ametystowych, poćków, borowików...
Niestety, większość grzybków wygląda tak, jak na poniższych fotkach - wilgoć i późniejsze upału zrobiły swoje - robali jest tyle, że mało któremu grzybasowi przepuszczą. W związku z tym w koszykach pozostaje zaledwie dziesiąta część znalezisk, a i z tego sporo jeszcze odpada przy obróbce w okularach.:(
Mimo niewielkiej ilości grzybów, spacer był bardzo udany i wszyscy wrócili z niego z szerokimi uśmiechami na paszczach.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz